Dwa lata po wydanym w 1992 roku albumie Pure (czysty) przyszedł czas na Selfless (bezinteresowny) – piękne cnoty zespół obrał za tytuły swoich płyt. Jeszcze lepiej tytuł komponuje się z zdjęciem zdobiącym krążek z 1994 roku, które jest wyjątkowo jaskrawą oprawą jak na dotychczasową estetykę zespołu. Już ta pozornie zwyczajna, abstrakcyjna okładka sygnalizowała nieśmiało kolejny przełom w muzycznym rozwoju J.K. Broadricka i G.C. Greena, którzy podziękowali za współpracę gitarzystom Paulowi Neville i Robertow Hampsonowi, którzy współpracowali przy kilku wydawnictwach na przełomie lat 80/90. Symbolika okładki jest zachwycająca, zdjęcie pochodzące z Science Photo Library przedstawia ludzką komórkę nerwową umieszczoną na mikrochipie – tytuł zdjęcia Exotic physics meet exotic biology - swym poetyckim wymiarem mógłby śmiało stanowić tytuł tego albumu albo chociaż jego podtytuł. Zwróćmy uwagę na to, że okładka wpisywała się w trend „medycznych” okładek zespołów grindcorowych chodź, oczywiście mamy do czynienia z kompletnie różnymi kontekstami. Pole do popisu jeżeli chodzi o recepcję okładki jest zadziwiające zwłaszcza, gdy zestawimy nazwę zespołu Godflesh (ciało Boga), tytuł wspomniana bezinteresownośći symboliczna symbioza świata biologii i elektroniniki. Jak już jesteśmy przy rozbieraniu na czynniki pierwsze to można wspomnieć, że tytuł został zaczerpnięty od utworu jazzmana Johna Coltrane’a pt. „Selflessness”.
Bez dwóch zdań jest to jeden z najsłynniejszych i najpopularniejszych albumów tego zespołu, ukazał się w czasie kiedy był ogromny boom na industrialny rock/metal, który został spopularyzowany przez NIN, Ministry, Marliyna Mansona. Modne wówczas wszystko było co „alternatywne” i „nowe” – Korn wydaje debiutancki album, który zdeprawuje Sepulturę, przez co do dziś wypomina się jej zdradę ideałów etc. Godflesh nagrywa swoją wówczas najdojrzalszą i chyba najbogatszą artystycznie płytę. Selfless jest najbardziej zróżnicowanym krążkiem, w którym co raz mniej stylu charakteryzujący wczesny okres działalności. To dziwne zwłaszcza, że jak wyżej wspomniałem, Godflesh wrócił do formuły trzyosobowego składu (włącznie z Maszyną). Z drugiej strony cieszą dalsze niegasnące poszukiwania artystyczne obu muzyków, które obfitują w takie owoce.
Pierwszy utwór „Xnoybis”, zaskakuje łagodnym, wygładzonym, bardziej rockowym brzmieniem. Ciepły gitarowy zapętlony riff – ale tu uwaga jako, że diabeł tkwi w szczegółach - z wyczuwalną dozą obłędu. Wokal J.K. Broadricka jest rozchwiany emocjonalnie, niby opanowany ale słychać w nim narastające szaleństwo. Automat brzmi jak „analogowy” perkusista – w zasadzie bardzo przyjemny utwór żeby nie powiedzieć przebojowy. Basik G.C. Greena sobie nieśmiało kołacze, wyczuwalny jest rock’n’rollowy luz bardziej ludzka atmosfera niż mechaniczne pandemonium. Jakże to jest spójne z tą ludzką komórką z okładki. Drugi utwór pt. „Bigot” to wyraźnie bardziej chropowate industrialne brzmienie. Bas obrósł w momencie w tłucz, totalna zmiana nastroju. Dziwna maniera wokalna, muzycznie bliżej do poprzednich wydawnictw, z tymże więcej tu celowego „niechlujstwa” niż sterylnego zimna pracy maszyny. Utwór jest nieprzyjemnie ciężki i przytłaczający, duszny wręcz dławiący. Tego typu nieprzewidywalne, nieracjonalne słowem ludzkie skakanie po klimatach charakteryzuje to płyciwo. Smutnym pooowolnym, zadziornym riffem rozpoczyna się „Black Boned Angel”, niemal balladowy zawodzący wokal Justina i groźne pomruki przeciągniętego riffu – słychać i czuć, że to zespół z Birmingham, który szanuje jego szlachetne metalowe tradycje. Rasowy doomowy walec – kwintesencja ciężaru w muzyce. Buldożery odzywają się za to w „Anything is Mine”, głośny masywny bas, klasyczne riffowanie i gniewny wokal J.K. Broadricka, nadal jest to dosyć minimalistyczna muzyka, więcej w nim klasycznie metalowego feelingu. Industrialność muzyki jest wyczuwalna ale w tym wypadku jest subtelnie akcentowana. Cicho wyłania się „Empyreal”, prosty od niechcenia mechaniczny, leniwy beat, brzmienie automatu bardziej syntetyczne, wprawia w trans potęgowany przez psychodeliczne opary. Schowane gitary ledwie zakreślają swą obecność przygaszony riffem. Dekadencja w pełnej krasie, do tego delikatne tło lekko migoczące za metalicznym szczękiem automatu perkusyjnego. Wspaniały bardzo nastrojowy utwór, idealnie oddający szarość i smród początków przedwiośnia.
Drugim hiciorem po „Xnoybis”, który promował album jest „Crush My Soul” do utworu powstał mocny klip. To jest utwór zdominowany przez elektroniczne stricte industrial metalowe brzmienie. Jest to niezły połamaniec, jeden z brutalniejszych numerów jakie znajdziemy na Selfless i aż dziw, że ten utwór reprezentuje raczej stonowaną płytę. Daleko oczywiście do trudniejszych w odbiorze materiałów z pierwszej połowy lat 90. Jest to niezwykle energetyczny utwór, bardziej wyrazisty i szybszy, kontrastując z resztą płyty. Po zastrzyku energii wracamy do kamieniołomu, gdzie przytłaczają nas ciężkie metaliczne głazy. „Body Dome Light”. Hipnotyczny rytm riffu, znów automat został tak zaprogramowany, że brzmi jakby grał żywy perkusista. Warto wspomnieć o fenomenalnym pasażu w drugiej połowie, który swą siłą podcina sprawiając, że bezwładnie upadamy na kolana. Jednym z najlepszych momentów jest wspaniały hałaśliwy „Toll” chrobotanie w tle, uwypuklona gitara Broadricka, który rewolucyjnych riffów nie krzesał, a jednak porywał swoim groovem. Ochrypły wokal i ten bas Greena, który brzmi szlachetniej od naszych Ursusów pod Warszawą. „Heartless” na wstępie zdumiewa szczytem minimalizmu, do tego lejącego się smolistego a zarazem świdrującego utworu, następuje zmiana nastroju, - ten świst niczym odgłos spadającego samolotu przed katastrofą i następujący po nim serie eksplozji zbiorników z paliwem – dołująca ołowiana praca sekcji rytmicznej. Mimo wszystko nadal wyczuwalny jest rockowy sznyt schowany za mechaniczną grą J.K. Broadricka. Jego wokalne, dziwne eksperymenty – delikatne, rozmarzone jakby z jakiejś pościelowy żywcem wyjęte. „Mantra” to jeden z dłuższych kompozycji zaczyna się niewinnym beatem perkusyjnym i basowym drżeniem, dopiero psychodeliczna transowa partia gitary przeplatany ciężkim riffem. W zasadzie brzmi to trochę jak kontynuacja „Heartless”, zwłaszcza, ze niektóre syntezatorowe ozdobniki są bardzo podobne. Mimo wszystko utwór ten jest bardziej rozbudowany ze zmiennymi emocjami.
Czas na stały punkt programu czyli dłuższą kompozycję, która wieńczy dzieło. - „Go Spread Your Wings” to kolejny ambientowy popis Godflesh, znacznie dojrzalszy niż „Pure II”. Narastający, powtarzany, metaliczny, sprężysty dźwięk - „jakby ktoś grał na liniach wysokiego napięcia” lub bezpośrednio na naszym układzie nerwowym. Jak wspomniałem, nie jest to pierwsza dłuższa kompozycja w historii tego zespołu i tym razem nie mam mowy o przeroście formy nad treścią. Atmosferyczny industrial z odgłosami rodem z starych horrowórw/ thrillerów – nie wiem tylko dlaczego ta kompozycja otrzymała status utworu bonusowego – to jest jeden z najwspanialszych utworów Godflesh i śmiało mógłby stanowić osobny pełno wartościowy album/EP. Wszystko spaja urozmaicone partie wokalne Justina od szeptów, deklamację po nawiedzone wokalizy, które z płyty na płytę są co raz bardziej przekonujące. Suita postanawia się trochę „rozkręcić”. Głównie za sprawą marszowego rytmu i wszechogarniającego gniewu i frustracji bijących z tego fragmentu.
I'll never escape
Monumentalne długie outro o folkowym(sic!) posmaku dopełnia tę wspaniałą przemysłową suitę. Ani trochę utwór nie jest za długi, znów doskonale wypełniono album po brzegi wartościową muzyką.
Truizmem będzie jak napiszę, że Godflesh poczynił znów płytę inną od poprzedniczki, może budzić niedosyt złagodzenie muzyki, która jest o wiele przystępniejsza w odbiorze ale i bogatsza w ciekawe rozwiązania. Zespół cały czas się rozwija co zawsze się ceni, trudno przez to wszystko porównywać poszczególne płyty ale jeżeli mam się kierować czystym subiektywizmem to jednak bardziej podeszła mi poprzedniczka.
Inne tematy w dziale Kultura