Spotkałem się z opiniami jakoby to była najsłabsza płyta Godflesh. Zastanawiam się czy te osoby, kiedykolwiek obcowały z muzyką na niej zawartej. Album ten można traktować jako pewien łącznik starego Godflesh i z drugiej strony, zapowiedź tego co dopiero miało nastać. Już pierwszy utwór pt. „Spite” jest tego najlepszym przykładem, że maszyneria Bożego Ciała jest dobrze nasmarowana i dużo w niej jest pary i determinacji.
See me, Feel me, Hear me
You just ruin me
Hate me, Forget me, You don't see me
Come on feel my spite
Ciężki, mechaniczny, metaliczny szczęk przechodzi w zgrabne lekko rozmyte riffowanie, automat perkusyjny skocznie sobie uderza, do głosu dochodzi J.K. Broadrick, który z nieukrywaną złością wykrzykuje pojedyncze słowa. Godflesh po eksperymentach z elektroniką wrócił do bardziej minimalistycznej gitarowej muzyki opartej na dysonansach i swoim charakterystycznym brzmieniu. Męcząca się solówka bzyczy gdzieś na dalszym planie.
Drugim kawałkiem Godflesh zafundował wspaniałą nostalgiczną podróż do świata dziecięcych wspomnień. Promujący Pure utwór „Mothra” zawdzięcza swój tytuł potworowi znanego z filmowego, japońskiego uniwersum gdzie króluje od ponad sześciu dekad (!!) dobra stara Godzilla. Muzyczne oblicze potwora jest skoczne i motoryczne, gitary piłują prosty ale jakże skuteczny transowy riff. Pojedyncze wstawki apokaliptycznych dzwonów nadają paradoksalnej lekkości, a w miarę urozmaicone partie automatu perkusyjnego brzmią jakby to żywy człowiek uderzał. Bas G.C. Greena ciężko rzęzi – wspaniały hołd dla przerośniętego motyla.
Elektroniczne tajemnicze intro do „I Wasn’t Born to Follow” to nagła zmiana nastroju na bardziej ponure. Wyraźnie industrialna motoryka, i natchniony lekki wokal J.K. Broadricka reprezentują tripowe oblicz zespołu. Partie gitar bardzie melodyjne i poukładane wtórują głosowi Justina, tworząc atmosferyczną przeciwwagę dla ciężaru perkusyjnego, miarowego uderzania. W środku utworu rozpoczyna się świetne instrumentalne, minimalistyczne jednostajne hałasowanie. To dobry moment żeby wsłuchać się w partie gitary basowej Greena, który odwala kawał dobrej roboty. Magiczny kawałek, który skutecznie wywołuje ciary na całym ciele. Proponuję mały eksperyment: odpalić po tym kawałku jakikolwiek utwór z pierwszych dwóch płyt Korna…
Narkotyczny efekt uzyskano też w dziwnych, zapętlonych dźwiękach rozpoczynających „Predominace”. Szybko przewagę osiąga zgrzytliwa praca gitar i pomruki przetworzonego głosu wokalisty. Z płyty na płytę słychać co raz więcej „muzyki” w twórczości Godflesh. Ultra ciężki rasowy doomowy riff, w tle piskliwe pojedyncze dźwięki, które skutecznie drażnią zakończenia nerwowe słuchacz. Nagle rozpętana zostaje burza metalicznego hałasu, gitara basowa pruje trzewia, mielenie absolutne, ściana dźwięku o przytłaczającej intensywności. Czysta wspaniałość.
Tytułowy „Pure” rozpoczyna plemienny rytm, słychać jakby wpływy kolegów z Bristolu? Oczywiście to tylko krótki akcent, zaraz włączona zostaje maszyneria bynajmniej nie pozbawiona duszy. Maszyna dominuje, gitarowa psychodeliczna mantra riffu - zostaje zagłuszony rozpędzonymi pasażami automatu. Jest to jeden z najbardziej intensywnych kawałków na Pure i na pierwszy rzut ucha może być zbyt monotonny ale uwierzcie mi to tylko wrażenie.
Wracamy do bardziej klimatycznego minimalistycznego brzmienia w „Monotremata”, znów zespół prowokuje do poszukiwań genezy tytułu tym razem z krainy gdzie mieszka Godzilla przenosimy się na antypody – chodzi o wyjątkowe jajorodne ssaki, tzw. rodzina stekowców – do której należy np. poczciwy dziobak. Wnioskuje jednak, że tytuł zainspirowany faktem, że stekowce posiadają jedno wspólne ujście dla układu pokarmowego, wydalniczego i rozrodczego. Utwór pod tym tytułem to czysta forma grozy, pogłos nałożony na automat nadaje utworowi wspaniałe wrażenie głębi. Wolno sunie rytmicznie okraszony chaotycznymi pojedynczymi gitarowymi dźwiękami, czysty głos Justina niezrozumiale pojękuje, to jaką huśtawkę nastrojów funduje nam Pure jest niesamowite. Jest to jedna z dłuższych rozbudowanych kompozycji, trwa prawie dziesięć minut ale jest to czas wypełniony co do joty, nie ma tu miejsca na zmarnowany dźwięk. Ciężki mielący kości riff, (nie)kontrolowane eksplozje Maszyny i ta gitara basowa! Zwłaszcza rzeźnicko jest pod koniec. To jest czysty majstersztyk.
Niepokojąco niewinny tytuł jak na Godflesh: „Baby Blue Eyes” – uzasadniony groteską bijącą z dźwięków które poskładane do kupy noszą znamiona… „piosenki”, nie mniej dziwny jest tekst i wszystko to sumuje się w wspaniała skoczną psychodelę. Wyjątkowo głos J.K. Broadricka jest uwypuklony i jakby wręcz stoi obok tej dziwnej sonicznej menażerii. Utwór zainspirowany jest tytułem utworu o tym samym tytule australijskiego zespołu SPK, który stanowił jeden z największych inspiracji dla Godflesh.
Ale to i tak jest nic przy „Dont Bring Me Flowers”, psychodeliczna, niepozbawiona piękna jazda zdeformowana metalicznym hałasem, można pokusić się o stwierdzenie, że to taka industrial metalowa ballada. Utwór swoją gęstością i klimatem rzuca na kolana. W połowie utwór nabiera jeszcze więcej rumieńców, atmosfera zagęszcza się, impet maszynowego hałasu nabiera na sile, warto się wsłuchać w ulotne ambientowe tła. Piękne zakończenie podstawowego programu albumu (na tym kawałku kończy się winylowa wersja) posiadacze kompaktu posiadają taki drobny bonus w postaci półgodzinnego hałasu na które składają się dwa utwory.
Deser otwiera 10 minutowy „Love, Hate (Slugbaiting)” początkowo może zrazić kiepską jakością brzmienia, które stanowią fragment koncertu Fall of Because z 1986 roku. Sam utwór został nagrany w 1989 roku i gdy intro się kończy przechodzimy do bardziej czystego studyjnego, profesjonalnego brzmienia. Utwór tryska typową dla twórczości tego zespołu rezygnacją i apatią. Zróżnicowany głos Justina, momentami ocierający się growlowanie – co raz rzadziej stosowana technika przez tego muzyka. Utwór może być dla co poniektórych ciężkostrawny, trochę zbyt monotonny - co jest celowym zabiegiem stylistycznym. Zwłaszcza, że został nagrany jeszcze w 1989 roku prezentując na ówczesne standardy wyjątkowo srogą twarz.
Drugi prezent to „Pure II” - ponad dwudziesto minutowy monument który powoli się wyłania z czeluści, utwór jest totalnie nawiedzony, fani twórczości Lovecrafta skojarzenia mają jednoznaczne – ambientowe przerażające mistrzostwo świata. Gitarowe eksperymenty jakby od niechcenia przypadkowe dźwięki. Ciche mechaniczne dźwięki czasem dają o sobie znać. Jednak głównym generatorem jest J.K. Broadrick i jego gitara. Zastanawiam się czy aby troszkę nie za długi jest ten kolos – aż tak dużo się w nim nie dzieje. Utwór ten stanowi interesujący kontrast, coś jakby dwadzieścia jeden minut zabawy „ciszą”, po godzinnym intensywnym, złożonym przemysłowym hałasowaniu. Na koniec niech każdy spróbuje odpowiedzieć na pytanie.
Where is Pure III?
Inne tematy w dziale Kultura