Po chyba najbardziej pechowym dniu w roku (13.02 w piątek)* pomimo wypaczonej idei - walentynki są okazją żeby potańczyć, posłuchać nastrojowych piosenek o miłości (np. Grave: „In Love”, „Lovesong” czy przede wszystkim zmurszałe demo Sexual Mutilationtejże zacnej kapeli - wydane dokładnie 26 lat temu w walentynki) lub skatować się do nieprzytomności dźwiękami Godflesh - można oczywiście połączyć wszystkie te trzy czynności. Idealną do tego pozycją jest prawdopodobnie najbardziej eksperymentalne wydawnictwo Godflesh pt. Slavestate.
Po nieludzko twardych monolitach z końcówki lat 80 przyszedł czas na zmianę brzmienia w obozie Godflesha. Fani ascetycznej formy Godfleshi Streetcleaner byli wstrząśnięci serią małych EPek, które zaproponowały bardziej żwawe, dynamiczne wręcz „taneczne oblicze” Brytyjczyków. Obok Machine (automat perkusyjny) J.K. Broadricka i G.C. Greena na dłuższą chwilę zagościł w roli drugiego gitarzysty Paul Neville - stary funfel jeszcze z czasów ich wspólnego zespołu Fall of Because. Recenzowane wydawnictwo posiada niejednoznaczny status - zawiera wspomniane EPki także można je potraktować jako kompilację ale przez to, że całkowity czas trwania Slavestateto ponad 50 minut i fakt, że została wydana w formacie 12" sprawia, że przez niektórych uznawana jest jako drugi album długograjacy w historii Godflesh. Powszechnie uznaje się, że wyraźne swe piętno na tym albumie odcisnęła muzyka techno - wydaje mi się, że są to pochopne wnioski, według mnie zespół po prostu położył nacisk na industrialne brzmienie redukując wpływy muzyki metalowej - co nie oznacza, że wyzbył się ich całkowicie. Tytułowy „Slavestate” to straszliwa dźwiękowa burza, gniewny wokal J.K. Broadricka notorycznie zagłuszany jest przez elektroniczny zgiełk i soczyste pulsowanie gitary basowej G.C. Greena, która ma znacznie więcej do powiedzenia niż dotychczas. Stąd też mogą się brać dyskotekowe" skojarzenia ale wierzcie mi przeciętny użytkownik tego przybytku mógłby sobie nie poradzić - chodź mogę się mylić. Gitara elektryczna Justina wydaje z siebie nieprzyjemne dysonanse - nieodłączny element i jedna z wizytówek tego zespołu. Obawiam się, że nawet najtwardsi przy tych dźwiękach zapłaczą... ze szczęścia rzecz jasna.
I hold your touch
Jeszcze więcej szczęścia przynosi odsłuch utworu „Perfect Skin” Głuche pojedyncze uderzenia i długie pauzy, tak zaczyna się ultra powolny ciężki jak na dobry Godflesh przystało utwór. Maszyny kroczące niosą zgubę gatunkowi ludzkiemu. Beznamiętny głos wokalisty ostatnimi tchnieniami żali się do najwyższych instancji. Za tym metalowym industrialnym hałasem kryje się wspaniała nastrojowa dusza w którą warto się wgryźć i rozsmakować się w niej. Gitara Justina nieustannie walczy o przetrwanie, pojedynczymi dźwiękami budowana jest dotykająca, patetyczna atmosfera. Utwór gaśnie powoli.
Syntetyczne, chropowate dźwięki rozpoczynają „Someone Somewhere Scorned”. Cały czas industrial dominuje względem metalu. Ochrypły wokal, chaos i natężenie dźwięków w rzadko spotykanej skali w ówczesnej twórczości zespołu - jedynie chyba „Wound” i „Streetcleaner 2” mogą się równać z tą hekatombą. O dziwo mimo pirotechnicznego, żywiołowego rozmachu jaki panuje na Slavestate pierwiastek zimna. Cóż bowiem może być bardziej odhumanizowanego od przekraczającego ludzkie możliwości tryt" wygenerowanego przez automat?
Ci co tęsknią za riffami, swe spełnienie odnajdą w „Meltdown” – to w zasadzie konwencja bliska temu co znamy z Streetcleaner, z poprawką na przyspieszenia automatu. W drugiej połowie gitara Justina uderza w smutną nutę alienacji i apatii a zarazem zwykłej tęsknoty i żalu sugestywnie podkreślonych w ostatnich dźwiękach utworu. Tym samym kończy się pierwsza część płyty, która przez krótki okres funkcjonowała jako EP.
Drugą cześcią wydawnictwa są remixy, pierwotnie funkcjonujące jako Slavestate Remixes. Jak nie trudno się domyśleć są to remixy - konkretnie autorskie remixy tytułowego kawałka. Pierwszym z nich jest „Slavestate (Radio Slave)”, bogaty w świszczące, świdrujące dźwięki. Drugi trwający prawie dziewięć minut „Slavestate (Total State Mix)” którego wstęp brzmi niczym ryk mechanicznej godzili, jest cięższy, bardziej toporny, można rzeczywiście powiedzieć, że słychać inspirację techno. Jak na tego typu wynalazki jest to dosyć zróżnicowany utwór i bez większego wysiłku można poddać się tej mechanicznej muzyce, w której czuć szczątkowe przejawy muzyki metalowej.
Ostatnim remixem jest „Perfect Skin Dub” – triumfalny marsz maszyn z dudniącym pogłosem świadczącym o wszechogarniającej pustce. Powoli kroczy – i ma w zasadzie na to dużo czasu bowiem trwa ponad dwanaście minut. Czysta industrialna manifestacja siły nasycona post apokaliptyczną atmosferą. Długie podniosłe outro kończy ten mocarny mix – z czystym sumieniem można powiedzieć, że nie jest to żaden wypełniacz tylko pełnoprawne dzieło.
Trzecią i ostatnią częścią jest w zasadzie singiel Slateman/Wound'91 na okładce, którego uwieczniono gig Godflesh, który otwierał koncert Nirvany - w czasach, gdy flanelowe koszule były w przededniu eksplozji popularności a nazwa wytwórni Sub Pop kojarzyła się z undergroundem. Zresztą ów singiel został wydany przez tę niezależną wytwórnię.
Your blood on my hands
Grey machines
Dying ocean
Gitarowy „Slateman” kapitalny heavy metalowy riff. Rozmarzony głos J.K. Broadricka, połamana rytmika automatu, oszczędna forma, lodowaty utwór jak diabli. W połowie utwór komplikuje się, staje się bardziej mechaniczny i bezwzględny. Podobnie jak Slavestate jest to jeden z bardziej klimatycznych utworów jaki Godflesh wówczas poczynił. „Wound’91” rana datowana na 1991 rok to jak nie trudno się domyśleć odświeżony „Wound”, który różni się bardziej rytmicznym rytmem i „dyskotekowym” basiurem, który cudnie mieli.
Niezależnie od tego jaką zastosujemy typologię w kategoryzowaniu tego wydawnictwa, pewnym jest fakt, że eksperyment ze strony Godflesh udał się idealnie. Slavestateto duża dawka intensywnej muzyki wyłamującej się z ówczesnych (sub)gatunkowych ram, która stanowi pamiątkę mezaliansu elektroniki z muzyką metalową początku lat 90. Jako całokształt jest to płyta spójna i gdyby nie ułożone blisko siebie remixy na pewno byłoby to dzieło bardziej przyswajalne. Możliwe, że w tym tkwi właśnie urok? W monotonni, która zaczyna doskwierać stając się czymś nieznośnym? Dziś już takiego brzmienia próżno szukać, dziś już tak się nie gra.
Przyznano certyfikat Guantanamo oraz wyróżnienie w kategorii - błyskawiczne łamanie serc i/lub kręgosłupów.
*Debiut Black Sabbath obchodził swe 45 lecie (!)
Inne tematy w dziale Kultura