![Godflesh: Godflesh (1988) - Recenzja](http://cdn.discogs.com/mixFcDAl9tBym1huiYFqHmmsU4E=/fit-in/600x600/filters:strip_icc():format(jpeg):mode_rgb():quality(96)/discogs-images/R-81247-1262758506.jpeg.jpg)
W „Veins" mamy do czynienia z bardziej żywym rytmem automatu i ciężką gitarą. Z głębi wyłania się obłąkany czysty głos Justina Biebera... Broadricka. Wszystko masakruje mechanizm do szatkowania ludzkiego zmysłu słuchu. Hipnotyzujące i niepokojące granie, pełne gitarowych sprzężeń które potęgują ponury nastrój i niesamowitości. Zimne, zdehumanizowane opary przeszywają do kości. Utwór płynnie przechodzi do „Godhead” gdzie jest jeszcze zimniej, ciężej i dziwniej. Znów stajemy przed obliczem namacalnej grozy i trwogi. Bezlitosna perkusja, która jakby od niechcenia wybija matematyczny rytm i ta bezsilność w jęku gitary, odciskają piętno na naszym umyśle.
Music from the Death factory '88
Głowa Boga mogłaby się sunąć w nieskończoność ale to byłaby szkoda, bo przez to przegapilibyśmy „Spinebender", który równie skutecznie będzie dołować swym acetycznym brudem, pozornie nieskładnym gitarowym hałasem i gniewnym wokalem. Maszyna do wystukiwania rytmu lekko przyspiesza i akcentuje swoją obecność brzmi to jak klasyczna postapokaliptyczna kolej rzeczy snuta przez pesymistycznych futurystów – po śmierci człowieka nastaje pustka rządów maszyny.
Jednym z nielicznych przejawów ludzkiego temperamentu objawia się w „Weak Flesh", gdzie zespół zaproponował bardziej gęste i brutalne granie, można wyłuskać nawet pierwiastek rock’n’rolla - oczywiście w odniesieniu całokształtu Godflesh. Bardzo skoczny, żywiołowy i cholernie ciężki kawałek.
Nadal jest to oczywiście doskonale minimalistyczna, ascetyczna muzyka zagrana przy użyciu minimum środków. Wokale schowane za przemysłową hegemonią. W połowie dramaturgia narasta, wzmaga się intensywność, te wszystkie szumy w tle plemienne rytmy i poryta gitarowa solówka, która tylko nakreśla swoją obecność obrazującą marność człowieka, który przecież sam sobie zgotował ten los - jest to bez wątpienia najbardziej wstrząsający i złożony moment płyty.
No to jak żeśmy trochę się poruszali to na sam koniec Godlfesh może się jeszcze po znęcać skutą lodem mechaniką i wysokim stężeniem dekadentyzmu. Tak w skrócie można opisać „Ice Nerveshatter". Delikatne melodyjne gitarowe pulsy i zawodzenia wokalisty pozwalają przeżyć, ciężar jaki napiera na nas jest trudny do zniesienia. Zwłaszcza, że intensywność kawałka i brutalność z sekundy na sekundkę narasta. Wstawka industrialnego hałasu na sam koniec to jest istny koniec świata. Tak też kończy się podstawowy program tej wielkiej małej płyty. Tak rodzi się industrial metal, osobliwa mieszanka, która łączy wiele, przeróżnych muzycznych światów i inspiracji. Debiutancka EPka Godflesh jest:
Totalna, nieludzka, wspaniała.
To jednak nie koniec bo znajdujemy jeszcze dwa bonusy, „Wounds" czyli rany – ten tytuł mówi sam za siebie. Jest to popis programowania automatu, zimne cyt, cyt, cyt, wstęp z dziwnymi talerzami, czysty industrialny majstersztyk i najbardziej roztańczony utwór na tym wydawnictwie. Pozwala odtajać i ogrzać się w nieco połamanym rytmie. W czwartej minucie pojawiają się zsamplowane nieskładne krzyki, jęki, mechaniczny zgiełk przybiera na sile jest co raz ciekawiej za sprawą nowych stukotów, zgrzytów, szczękiem gdzieś w
oddali i dźwięku sygnału, który jarzy się będąc jakby mózgiem całego przedsięwzięcia które się wwierca się w naszą percepcję.
W połowie się wszystko wycisza i ogranicza się do zrobotyzowanej pierwotnej formy żeby eksplodować z jeszcze większą siłą niszczącą, nuklearna pożoga spowija wszystko, tak aby mieć pewność, że nic nie przetrwa.
Pełne determinacji, skadnujące głosy nawołują do bezsensownej rewolucji, która i tak nic nie wskóra. Rytm nabiera marszowego kroku. Ten kolos trwa trzynaście minut ale bynajmniej nie ma opcji, żeby nużył, z ciekawością odkrywamy nowe dźwięki i czkeamy na więcej,. Jak naprzykład pod koniec gdy jesteśmy już nie ranieni a masakrowani i rozrywani przez tę bezduszną maszynę.
Drugim bonusem jest Streetcleaner 2" Otwarty przez zsamplowany monolog i głosy w tle. Po tym intro następuje uderzenie głuchy pogłos i powoli wkracza mechaniczna gitara podbita beatem. Brzmi to brudno i chropowato wpisując się w w klimat płyty wzorowo. Brzmi to jak mechanizm któremu z czasem kończy się paliwo, gaśnie i zamiera. Wszystko to brzmi jak sountrack to jakiegoś wyjątkowo pogiętego filmu albo któregoś końca świata. Bardzo ilustracyjny intensywny hałas z wykrzyczanymi pojedynczymi słowami. Ciężko wytrwać do końca a trwa to pandemonium ponad osiem minut. Sam utwór jak nie trudno się domyśleć nawiązuje do utwory tytułowego pierwszej płyty długogrającej Godflesh.