Ignatius Ignatius
294
BLOG

Godflesh: Godflesh (1988) - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0
Screw you and your world
 
Godflesh: Godflesh (1988) - RecenzjaBirmingham - niesamowite miejsce na mapie muzyki, niby przemysłowa dzielnica jakich na świecie wiele a jednak to właśnie tu znajduje się jedna z najważniejszych kolebek muzycznej ekstremy. Black Sabbath, Electric Light Orchestra, Napalm Death.

Z tym ostatnim zespołem związani są bohaterowie niniejszej recenzji, bowiem słynny duet Justin Broadrick i G.C. Green udzielili się na stronie A słynnego Scum. Jednak próżno szukać jakichkolwiek analogii w muzyce Godflesh do grindowej jatki - mamy tu do czynienia z kompletnie odwrotną ideą, co okaże się dla nas jasne, gdy cofniemy się do czasów, gdy Godflesh zwał się Fall of Because, który swą nazwę wziął od utworu Killing Joke... Można powiedzieć, że jesteśmy w domu i jak się okazuje nawet ironiczne zestawienie ELO z pionierami heavy metalu i grindcora nabiera ciutkę sensu biorąc ich dyskotekowe wcielenie przełomu lat 70/80. Kończę już tę dziwną przydługawą dygresję - jeżeli komuś nie dane zostało być zmiażdżonym i rozmazanym przez odhumanizowaną, mechaniczną muzykę Godflesh to spieszę z wyjaśnieniami. Debiutancka EPka tego szalonego duetu to materiał uznany za jeden z ważniejszych jak nie najważniejszy przyczynek do powstania przemysłowego łubu-dubu metalu zwanego industrial metalem. Te sześć, te pierwsze 30 minut było nie bójmy się tego słowa - REWOLUCYJNE dla alternatywy. Na spuściznę Godflesh powołują się takie giganty jak Ministry, Nine Inch Nails ale i Faith no More, prawdopodobnie bez tych ultra ciężkich gitar nie powstałby ten cały nu metal... Co prawda to prawda, takie granie było wówczas czymś wyjątkowym, do tego dochodzi udany eksperyment z użycia automatu perkusyjnego, który idealnie kreuje odhumanizowany klimat. Właśnie, ten unikalny i rozwinięty na późniejszym longu klimat jest porażający nawet jeżeli wcześniej miało się styczność z stricte industrialną muzyką. Minimalizm pierwotnego oblicza industrial metalu podkreśla poligrafia tej płyty, prosta, czytelna czcionka logo kontrastuje z rzygami ekstremalnych kapel. Nawiasem mówiąc tę sztukę do perfekcji osiągnie kilka lat później Massive Attack ale to już jest inna historia. Chodź znów tylko pozornie bo jak wiadomo Justin Broadrick inspirować się miał również i hip hopem. Jednak najbardziej wyrazistym i niezwykle symbolicznym zabiegiem  jest umiejscowienie automatu perkusyjnego (na okładce nazwanego Machine) przed nazwiskami muzyków, którzy nie dość, że traktują automat jako członka zespołu to jeszcze pokazują jego wyższość nad człowiekiem.

 

Low Life Motherfuckers

O nieobliczalności tego zespołu można stwierdzić już po odsłuchu otwierającego mini album „Avalanche Master Song". Krótka, zimna seria z automatu (perkusyjnego) zapowiada okrutne tempa... NIE, wręcz przeciwnie, Godflesh proponuje ciężką, ultra ciężką, ołowianą, lepiącą się od brudu, odrażającą muzykę - w najlepszym tych słów znaczeniu. Bezduszna mechanika, dołująca na maksa atmosfera nihilizmu i wszechogarniającego poczucia beznadziei, apatii i alienacji. Lovecraftiańska groza, obłęd, panika, zaklęta w przytłaczającym hałasie, zgiełku, dysonansach wyrżniętych na gitarze przez - Justina.


Godflesh: Godflesh (1988) - RecenzjaW „Veins" mamy do czynienia z bardziej żywym rytmem automatu i ciężką gitarą. Z głębi wyłania się obłąkany czysty głos Justina Biebera... Broadricka. Wszystko masakruje mechanizm do szatkowania ludzkiego zmysłu słuchu. Hipnotyzujące i niepokojące granie, pełne gitarowych sprzężeń które potęgują ponury nastrój i niesamowitości. Zimne, zdehumanizowane opary przeszywają do kości. Utwór płynnie przechodzi do „Godhead” gdzie jest jeszcze zimniej, ciężej i dziwniej. Znów stajemy przed obliczem namacalnej grozy i trwogi. Bezlitosna perkusja, która jakby od niechcenia wybija matematyczny rytm i ta bezsilność w jęku gitary, odciskają piętno na naszym umyśle.
 
Music from the Death factory '88
 
Głowa Boga mogłaby się sunąć w nieskończoność ale to byłaby szkoda, bo przez to przegapilibyśmy „Spinebender", który równie skutecznie będzie dołować swym acetycznym brudem, pozornie nieskładnym gitarowym hałasem i gniewnym wokalem. Maszyna do wystukiwania rytmu lekko przyspiesza i akcentuje swoją obecność brzmi to jak klasyczna postapokaliptyczna kolej rzeczy snuta przez pesymistycznych futurystów – po śmierci człowieka nastaje pustka rządów maszyny.

Jednym z nielicznych przejawów ludzkiego temperamentu objawia się w „Weak Flesh", gdzie zespół zaproponował bardziej gęste i brutalne granie, można wyłuskać nawet pierwiastek rock’n’rolla - oczywiście w odniesieniu całokształtu Godflesh. Bardzo skoczny, żywiołowy i cholernie ciężki kawałek.

Nadal jest to oczywiście doskonale minimalistyczna, ascetyczna muzyka zagrana przy użyciu minimum środków. Wokale schowane za przemysłową hegemonią. W połowie dramaturgia narasta, wzmaga się intensywność, te wszystkie szumy w tle plemienne rytmy i poryta gitarowa solówka, która tylko nakreśla swoją  obecność obrazującą marność człowieka, który przecież sam sobie zgotował ten los - jest to bez wątpienia najbardziej wstrząsający i złożony moment płyty.

No to jak  żeśmy trochę się poruszali to na sam koniec Godlfesh może się jeszcze po znęcać skutą lodem mechaniką i wysokim stężeniem dekadentyzmu. Tak w skrócie można opisać „Ice Nerveshatter". Delikatne melodyjne gitarowe pulsy i zawodzenia wokalisty pozwalają przeżyć, ciężar jaki napiera na nas jest trudny do zniesienia. Zwłaszcza, że intensywność kawałka i brutalność z sekundy na sekundkę narasta. Wstawka industrialnego hałasu na sam koniec to jest istny koniec świata. Tak też kończy się podstawowy program tej wielkiej małej płyty. Tak rodzi się industrial metal, osobliwa mieszanka, która łączy wiele, przeróżnych muzycznych światów i inspiracji. Debiutancka EPka Godflesh jest:
Totalna, nieludzka, wspaniała. 
 
To jednak nie koniec bo znajdujemy jeszcze dwa bonusy, „Wounds" czyli rany – ten tytuł mówi sam za siebie. Jest to popis programowania automatu, zimne cyt, cyt, cyt, wstęp z dziwnymi talerzami, czysty industrialny majstersztyk i najbardziej roztańczony utwór na tym wydawnictwie. Pozwala odtajać i ogrzać się w nieco połamanym rytmie. W czwartej minucie pojawiają się zsamplowane nieskładne krzyki, jęki, mechaniczny zgiełk przybiera na sile jest co raz ciekawiej za sprawą nowych stukotów, zgrzytów, szczękiem gdzieś w
oddali i dźwięku sygnału, który jarzy się będąc jakby mózgiem całego przedsięwzięcia które się wwierca się w naszą percepcję.
W połowie się wszystko wycisza i ogranicza się do zrobotyzowanej pierwotnej formy żeby eksplodować z jeszcze większą siłą niszczącą, nuklearna pożoga spowija wszystko, tak aby mieć pewność, że nic nie przetrwa. 
Pełne determinacji, skadnujące głosy nawołują do bezsensownej rewolucji, która i tak nic nie wskóra. Rytm nabiera marszowego kroku. Ten kolos trwa trzynaście minut ale bynajmniej nie ma opcji, żeby nużył, z ciekawością odkrywamy nowe dźwięki i czkeamy na więcej,. Jak naprzykład pod koniec gdy jesteśmy już nie ranieni a masakrowani i rozrywani przez tę bezduszną maszynę.

Drugim bonusem jest Streetcleaner 2" Otwarty przez zsamplowany monolog i głosy w tle. Po tym intro następuje uderzenie głuchy pogłos i powoli wkracza mechaniczna gitara podbita beatem. Brzmi to brudno i chropowato wpisując się w w klimat płyty wzorowo. Brzmi to  jak mechanizm któremu z czasem kończy się paliwo, gaśnie i zamiera. Wszystko to brzmi jak sountrack to jakiegoś wyjątkowo pogiętego filmu albo któregoś końca świata. Bardzo ilustracyjny intensywny hałas z wykrzyczanymi pojedynczymi słowami. Ciężko wytrwać do końca a trwa to pandemonium ponad osiem minut. Sam utwór jak nie trudno się domyśleć nawiązuje do utwory tytułowego pierwszej płyty długogrającej Godflesh.
 
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura