Ignatius Ignatius
404
BLOG

In Flames: A Sense of Purpose (2008) - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 3

Po okładce kierowanej do targetu będącego w przedziale wiekowym od 0 do 4 można wnioskować, że regres tego zespołu w 2008 roku miał się co raz lepiej, z powrotu do młodzieńczego buntu cofamy się do rozterek wieku przedszkolnego – oby tak dalej. Z drugiej strony zespół przeprosił się ze swoją maskotką Jesterem co jest miłym ukłonem w stronę fanów. Po tak wystrzałowej EPce poprzedzającej tego longa oczekiwania były bardzo wygórowane. Niestety na oczekiwaniach się skończyło, z perspektywy The Mirror’s Truthjest to kolejna zamulona przekombinowana płyta, pełna dziwnych i sztucznych elementów, które miały pokazać jaki to In Flames jest ambitnym zespołem. Zanim znów będę zmuszony pastwić się nad wypocinami Szwedów to dla odmiany stwierdzę, że można tę płytę postrzegać i smakować na trzy sposoby.

  1. Zacznę od tego najbardziej korzystnego – gdyby potraktować ASense of Purposejako zbiór przypadkowych singli, i zapodawać sobie raz na jakiś czas pojedynczo dany utwór, to stwierdzam, że da się tego słuchać i to nawet z pewną dozą przyjemności. Znów album jest za długi i zapchany niepotrzebnymi, nic nie wnoszącymi (a tylko wpływającymi na poirytowanie) utworami. Najlepszym wyjściem byłoby wyrzucenie z tych 12 utworów połowę śmieci, na miejsce tego wrzucić utwory z EPki i mielibyśmy bardzo ładne wydawnictwo.
  1. Gdy porównamy album z innymi z tych, które ukazały się po Claymanto również nie jest najgorzej, bo będzie się plasować zaraz za Come Clarity. Nie muszę dodawać, że ten materiał niema startu do starego In Flames.
  1. W końcu, gdy popatrzymy na ten krążek najzwyczajniej jak na album zespołu metalowego(czyli w sposób najbardziej obiektywny) to niestety człowieka krew zalewa w najlepszym stopniu po dziesięciu minutach wywalimy badziew za okno. Już tłumaczę dlaczego.

Ano dlatego, że album rozpoczyna utwór znany z promującej płytę minialbumu „The Mirror’s Truth”, który był najsłabszym kawałkiem ta tamtym wydawnictwie. Gitarowe, brudne, proste, bez bajerów intro, solidna perkusja, ciężki hipnotyczny riff i silny wokal Andersa, melodyjne solówki – z zwłaszcza w nich dawno niebyło tyle charyzmy. Podwójna stopa Daniela pruje do przodu jak za dawnych czasów. Oczywiście nie obyło się bez radio friendly patentów i w tym momencie wracamy do głównego problemu komercyjnego do bólu oblicza In Flames. Elektroniczne plamy w tle miło urozmaicają i nadają kawałkowi głębi. Niestety utwór ten w porównaniu z resztą płyty jest jednym z ciekawszy i lepszych… Schemat psucia dobrych utworów In Flames już wówczas miał wypracowany do perfekcji. To wręcz podręcznikowy przykład jak z czegoś zrobić nic. Przykład numer jeden – „Disconnected”, który jest kawałem rasowego hałasu w którym coś się dzieje. Wokal Andersa czytelne o w miarę przystępnej manierze, który znów niepotrzebnie zmiękczany jest lirycznymi motywami. Jeszcze większą zbrodnie popełniono na np. „Sleepless Again”, który momentami nawet przypomina trochę korzenie zespołu. Gdzie jest haczyk? Haczykiem są płaczliwe refreny i jedne z ohydniejszych syntezatorowych wstawek jakie w życiu słyszałem. Rani, rani nasze uszy tandetą, rozlazłością i nudą. Taki stan rzeczy dotyczy 75% płyty, największy dylemat mam z „The Chosen Pesimist” – tytuł wiele mówi, długie akustyczne intro tego 8 minutowego kolosa – strach się bać co na nas czeka. Przedłużająca się już nudząca gitara urozmaicona jest prostym rytmem – flaki z olejem umarły właśnie z nudów z trzy razy. Do tego jakieś miałkie pikania -, że niby tacy są strasznie progressive. Anders wzbudza w nas swoim jęczeniem chęć mordu na własnych głośnikach, niby depresyjny nastrój od którego tępią się żyletki mhrocznym pannom. Dopiero koło 5 minuty zaczyna się robić znośnie, i nawet ten gitarowy riff i mroczne klawisze mają sens, tylko cóż tego jak ta chwila była taka ulotna? Po chwili jeszcze wracamy do bardziej zadziornego, podbitego orkiestracją grania. Gdyby to skrócić o ¾ to byłby to dobry przerywnik, ewentualnie odwrócić proporcje nudzenia względem jako takiego grania. Z drugiej strony jak sobie zapodałem ten utwór w oderwaniu od całości płyty to jeszcze jako tako się tego słucha i na upartego można porwać się z prądem tego kawałka. Ciężki groove „Move Through Me” to tylko niestety chwilowy przebłysk, szybko okazuje się, że jest to plastic metal w pełnej krasie, pełne bajerów i wodotrysków ale kompozycyjnie dno. Psuedo industrialne przeszkadzajki dobrze, że chociaż są momenty gdzie gitarzyści coś ciekawego zagrają.

W tej padace są jednak wyjątki, „Sober and Irrelevant” jedyny utwór który może konkurować z tym co usłyszeć można na EPce, w końcu konkretniejsze granie, melodyjne do przodu i nawet momentami energetyczne. Kolorowe to i słodkie jak okładka ale da się słuchać bez poczucia niesmaku. Gitarowo bardzo pozytywnie można powiedzieć, że In Flames bardzo blisko się zbliżył zespół do tego co prezentował w drugiej połowie lat 90 XX wieku. To samo tyczy się „Condemned”, gdzie jest mrocznie, soczyście z ciekawymi efektami - zdecydowanie jeden z najlepszych utworów na albumie, czyżby powrót do tradycji, że najlepsze zespół zostawiał na koniec?.

Ta płyta tylko pozornie jest bogata w zróżnicowane utwory, gdzie mieszają się przeróżne wpływy. W rzeczywistości jest to kolejny mallcorewy wytwór, w zasadzie lepszym określeniem będzie pulp metal – w literaturze mianem pulpokreślało się niskich lotów kryminały wydawane na papierze niskiej jakości. A Sense of Purpose zlewa się właśnie w jedną bezkształtną, męczącą papkę.

2 000 000 tak, nie pomyliły mi się zera, ten gniot sprzedał się w tak absurdalnej ilości.

 

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (3)

Inne tematy w dziale Kultura