Ignatius Ignatius
189
BLOG

In Flames: Reroute to Remains (2002) - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

Reroute to Remains - Fourteen Songs of Conscious Insanity(opcjonalnie - Madness) - cóż za buńczuczny tytuł. Czas na jeden z najbardziej kontrowersyjnych albumów In Flames, dlaczego tyle emocji wzbudził krążek z 2002? Zespół będąc na szczycie i tworząc przez wielu najlepsze albumy w gatunku melodyjnego death metalu (nie do końca się z tym zgadzam) postanowił zrobić kolejny przełom w swej karierze, tym razem poszło po prostu o koniunkturalizm. Najzwyczajniej w świecie managment lub sam zespół wyniuchał, że na początku ubiegłego dziesięciolecia formuła melodic death metalu wyczerpuje się a raczej staje się mniej popularna na rzecz nowoczesnego" metalu z pod znaku nu i metalcora. Anders więc czym prędzej ukręcił dready a zespół zapragnął być alternatywny". Pierwsze tego symptomy słyszalne były na Colony i Clayman. Na Reroute to Remain proporcje zostały odwrócone o 180 stopni. To, że zespół po kilku krążkach postanowił spróbować czegoś nowego i świeżego jest zrozumiałe szkopół w tym, że zrobił to w sposób żenująco nieudolny. Taki Supercharger Machine Head przy tym albumie to arcydzieło (sic!) ten pierwszy przynajmniej ma optymalne brzmienie czego przez większość albumu Flejmsów powiedzieć nie można. To w zasadzie główna bolączka tego albumu – wsłuchując się w tę płytę wydaje mi się, że wiem o co In Flames wówczas chodziło ale dlaczego chciano to uzyskać tak tandetnym i sztucznym brzmieniem? Tej płyty ciężko się słucha, jest monotonna, stanowczo za długa (ponad 50 minut) i na siłę usyfiono jej brzmienie, które prezentuje się jak sztuczna choinka – niby wiadomo o co chodzi, jest zielona, igły prawie kolą jak żywa ale w mieszkaniu śmierdzi chińszczyzną.

Zmuśmy się do przyjrzenia bliżej temu albumowi, mamy tutaj czternaście topornych utworów, które są antytezą wygładzonego i wypieszczonego Clayman. Na tym kończę porównania bo to nie ma sensu, naprawdę starałem się słuchać tej płyty jakby nagrał ją jakikolwiek inny niż In Flames zespół. Tragedia tej płyty zostaje obnażona gdy spojrzymy na nią z perspektywy nowomodnych wynalazków – jako, że swego czasu przyznaję bez bicia zasłuchiwałem się w podobnych patentach, to z przykrością i niedowierzaniem stwierdzam, że takaIowa Slipknota przy tym krążku to... arcydzieło. Nieprzypadkowo przywołuję tę bandę zamaskowanych jegomościów – Flejmsi koncertowali z nimi w tamtym czasie i chcąc nie chcąc chłonęli te dźwięki. Nawet to niczym zdrożnym nie jest, ale niedopuszczalne jest aby taki zespół w mgnieniu oka zatracił swą tożsamość. W tych czternastu fastfoodowych kawałków znaleźć można przebłyski świetności Szwedów np. Drifter" dobry rozpędzony klasyczny In Flames o garażowym brzmieniu, niezwykle zajadły i surowy. Riffy z pazurami, wszystko byłoby idealne gdyby nie te pedalstwo epatowane przez Andersa w chórkach.

Jednym z jaśniejszych momentów jest Minus", w którym wyjątkowo mamy do czynienia z bardziej poukładanym graniem, a przy tym jest to jeden z bardziej rozbudowanych utworów z niezłymi solówkami. Zdecydowanie najwięcej hałasu na tym albumie robi perkusja Daniela Svenssona, który czasem gra mniej lub bardziej sensownie ale np. taki wstęp do Dismiss the Cynics" jest przykładem tego drugiego. Sam utwór należy do tych bardziej przemyślanych, nadal oczywiście rażą te wszystkie płaczliwe wstawki i chórki, w pewnym momencie brzmienie staje się nieco rozmyte i dopiero wyraźna gitara wyciąga nas na powierzchnie – takie przebłyski naprawdę potrafią cieszyć na tak zblazowanej płycie. Kolejna akustyczna wstawka i poprawna solówka trąca starymi płytami – ehh i pomyśleć, że kręciłem nosem przy takim Whoracle.

Niewątpliwie wyrazistym utworem jest Free Fall" to nie tylko ze względu na pozytywkowe intro (dosyć modny patent wśród ówczesnych nowoczesnych metalowych zespołach) typowe nu metalowe granie z dozą schowanej melodyjnej elektroniki przywołujące na myśl gotyckie klimaty. Poryty irytujący znudzony wokal ale za to jakich ładnych harshów się w końcu nauczył wokalista – jedne z lepszych w jego karierze.

Ciężkostrawna monotonia przerywana jest od czasu do czasu nierównymi ale w miarę słuchalnymi numerami takimi jak Dawn of a New Day" z akustyczną wrzutka która chyba miała przypomnieć słuchaczowi jakiego zespołu słucha. Jest to wymuszona atmosferyczna balladka z jeszcze bardziej gejowskimi czystymi wokalami, początek tzw. alternatywnego oblicza In Flames w pełnej krasie. Coś jednak ten utwór ma w sobie, da się tego słuchać po mimo że można zatruć się oparami tego tworzywa sztucznego. Dobra przerwa i moment na odetchnięcie.

Najbardziej rażącymi przykładami degrengolady są przeboje" promujące płyty takie jak Cloud Connected" syntezatorowe dicho, tragedią są wokale Andersa, który zamiast skupić się na szlifowaniu swego stylu notorycznie imituje gwiazdki nu metalu. Niestety nawet wypaleni gitarzyści są cieniem tego co niegdyś prezentowali. To jeszcze nic, apogeum zespół osiąga w Metaphor", który jest chyba muzycznym żartem w dodatku wyjątkowo nieudanym. Zespół mający na koncie tyle wspaniałych akustycznych utworów dokonał zbrodni na samym sobie, pal licho, że na sobie, dlaczego narażeni są na to osoby trzecie? O co się tak buldoczę pewnie zastanawiasz się czytelniku? A no to jest takie nieporozumienie, lukrowane pipczenie z elementami country (?!) cóż Meta mogła to dlaczego Flejmsi mieliby nie móc. Z bólem stwierdzam, że partie skrzypiec naprawdę trącają wiochą... niestety w bardzo złym tego słowa znaczeniu. Podejrzewam, że to mogła być nieudolna próba nawiązania do początków gotheburskiej sceny i wszechobecnych folkowych wstawek ale one brzmiały żywiołowo, klimatycznie i AUTENTYCZNIE a tak Metaphor" śmiało można wcisnąć na soundtrack do Brockeback Mountain. Cóż widocznie przebywanie z chłopakami z Iowa odcisnęło piętno na niejednej płaszczyźnie.

Za dużo psuedopsychodelii i infantylnego grania, jak tak poważny niegdyś zespół mógł nagrać tak niepoważny i asłuchalny album? Gdyby nie fakt, że Reroute to Remains ukazał się rok przez St. Anger, napisałbym, że to jest St. Anger In Flames – z tymże ten drugi album... no sami wiecie. Jest to bez wątpienia najgorsza płyta tego zespołu, długo dawałem jej szanse ale nie da się tego słuchać. Słowem typowy mallcore. Z perspektywy czasu naprawdę nie dziwię się, że ostatecznie Jesper rozpił się i machnął ręką naten zespół.

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura