My amber heart started to glow as I died really slow...
Jakże niesamowicie adekwatny jest powyższy wers względem historii In Flames. Już po wydaniu pierwszej płyty zaczęły się personalne perturbacje, które z jednej strony okazały się korzystne (omawiana płyta) i zarazem katastrofalne - czyli to wszystko co się działo później z zespołem do dnia dzisiejszego. Znów pojawiają się analogie do kumpli z At The Gates, którzy w 1994 roku wydali Terminal Spirit Disease - ni to EP ni to długograj. Najczęściej w przypadku At The Gates traktuje się TSD jako album długogrający chodź premierowego materiału jest praktycznie tyle samo co na Subterranean, którą traktuje się jako EP. „Bądź tu mądry i pisz wiersze"... cytując klasyka. Dla mnie osobiście nie ma to większego znaczenia ale jak bym miał się skłaniać to jednak dla mnie Subterranean powinno być traktowane jako duża płyta zważywszy przede wszystkim na to, że to nie są żadne odrzuty i b-side'y a premierowe kawałki i to jedne z najlepszych jakie In Flames poczynił. Ten albumik jak zerkniemy na listę płac jawi się jako uchwycenie czadowej imprezy z wieloma muzycznie elokwentnymi gośćmi. W każdym utworze praktycznie drze się kto inny i co najsmutniejsze, każdy z nich na poziomie nieosiągalnym dla Andersa. Stylistycznie mamy bezpośrednią kontynuację drogi obranej na Lunar Strain - pierwszoligowy melodyjny death metal, świeży, charyzmatyczny, nie przekombinowany i przede wszystkim nie nagrany na siłę. Zespół nadal garściami czerpie to co najlepsze z klasyki tłumacząc na język death metalu.
Przekonujemy się o tym już w pierwszym kawałku „Stand Ablaze", który rozpoczyna się filmowym intro z dziwnymi odgłosami w tle i przeszywającą do kości zamiecią, która stanowi substytut pogody jaką powinniśmy mieć zimową porą. Typowy podniosły klimat budowany przez misterne gitarowe szycie nawiązujące do najszlachetniejszych stopów metalu. Solóweczki palce lizać, w tym aspekcie zespół chyba nigdy nie zawiódł. Subtelna gra instrumentalistów kontrastuje z wokalnym szaleństwem Oscara Dronjaka, który gościnnie przewinął się zarówno na Lunar Strain jak i The Jester Race. Utwór ten stanowi przykład jak kiedyś In Flames potrafił nagrywać pomysłowo i dynamicznie.
Jeszcze więcej spuścizny NWOBHM znajdziemy w „Everdying", zwłaszcza w grze perkusisty Daniela Erlandssona. Utwór jest duszny i zamglony, upiorny skowyt tnie do żywego w tej gęstej atmosferze. Wszelkie akustyczne wstawki barwnie urozmaicają ten i tak bogaty utwór. Na uwagę zwraca moment, gdy włącza się cięższy riff i wtórująca mu mała perkusyjna masakra.
Tytułowy utwór to chwila grozy zaklętej w gitarowych riffach, które przywodzą na myśl stare horrory. Transowa kanonada stanowi wstęp do motywu przewodniego, który jest pełen patosu i optymizmu - bardzo rozchwiany nastrojowo jest ten kawałek. Po chwili znów gitary nabierają ciężaru, świetnie tętni gitara basowa Johana Larssona. Stałym fragmentem gry jest akustyczny przerywnik, na tej płycie te rolę spełnia
„Timeless" - prosta ale przejmująca akustyczna miniaturka obrazująca bezwzględność czasu. Podstawową część kończy kapitalny
„Biosphere" rozpoczynający się długim, klasycznie metalowym pasażem. Gitary ociekają autentyczną epickością. Mamy tu naprawdę sporą dawkę konkretnych melodii i okaleczającego duszę skowytu. Dziwne zahaczające o rejony psychodelii solówki dopełniają dzieła. Atutem Biospjhere jest narastające tempo i intensywność, która mrozi krew w żyłach, czy co tam wam aktualnie w nich płynie - zabieg występujący stosunkowo rzadko w twórczości In Flames. Jest to bez dwóch zdań jeden z najlepszych utworów jaki ten zespół poczynił.
Przeróżne reedycje zawierają warte uwagi bonusy jak choćby alternatywne/robocze wersje kawałków, które w zmienionych wersjach znalazły się na
The Jester Race - nawet te kawałki stanowią potwierdzenie, że przybycie z Dark Tranquality Andersa Fridéna to było najgorsze co mogło przytrafić temu zespołowi - cóż w widocznie chłopaki w ciemię bici nie byli i wiedzieli co robią podrzucając to zgniłe jajo... Zresztą co ja będę się nad tym rozwodził, wystarczy posłuchać sobie takiego
„Dead Eternity". Po mimo bardziej surowego brzmienia (jak choćby blaszany pogłos bębnów) nie razi ono tak jak wokal Andersa w ostatecznej wersji. Wspaniała plugawość wokalisty obnażona w pełnej krasie, zwłaszcza w drugiej połowie utworu. Sola to oczywiście małe dzieła sztuki. Drugi z wspomnianych kawałków roboczych jest
„Inborn Lifeless" znany na
The Jester Race pod zmienionym tytułem i tekstem jako
„Dead God in Me". Z Perem Gyllenbackiem na wokalu brzmi to o niebo i piekło (niepotrzebne skreślić) lepiej, także warto posłuchać tego kawałka choćby dla porównania.
![](http://cdn.discogs.com/KmydMXqZC862mmgPX-rp9pzD6zw=/fit-in/600x460/filters:strip_icc():format(jpeg):mode_rgb():quality(96)/discogs-images/R-4609646-1369846083-8689.jpeg.jpg)
Na sam koniec otrzymujemy dwa wyśmienite covery - o ile zespoły są oklepane to utwory, z którymi In Flames się zmierzył już nie są takie oczywiste. Na pierwszy ogień poleciał jeden z najbardziej przebojowych kawałków z
...And Justice For All Metalliki -
„Harvester of Sorrow", który odegrany został książkowo - nawet specjalnie wzięto thrashera, żeby to zaśpiewał po Bożemu i w tej roli Robert Dahn spisał się na medal. Ten wspaniały utwór którego pewnie nie potrafi już Ulrich zagrać - sad but true. Jak już jesteśmy w temacie to świetne brzmienie perkusji. Początkowo uważałem, że wrzaski w refrenie są zbędne ale ostatecznie nie są one takie głupie. Ehh widzisz dziadku Ulrichu jak Cię łepki ograły? Kolejną minimalną różnicą względem oryginału jest inna, bardziej uduchowiona solówka na in flamesową modłę- ten pomysł już mi bardziej podchodzi i traktuję go jako wizytówkę zespołu. W sumie nie obraziłbym się gdyby cała
AJFA nagrana zostałaby w ten sposób. Drugim standardem poczynionym przez In Flames jest (dosłownie) żelazna inspiracja zespołu (zwłaszcza gitarzystów) nieśmiertelna Żelazna Dziewica. Tym razem wokalnie nikt nie silił się na mierzenie z Brucem. mamy bardzo brudną żeby nie powiedzieć skrajnie upankowioną wersję
„Murders in the Rue Morgue".
Kolejny zapomniany materiał, który powinien być otaczany kultem duże „k" w kategorii melodic death metal. Ostatnia niestety szczera płyta w wykonaniu Szwedów, szkoda bo nic nie stało na przeszkodzie by drażyć tę ścieżkę, jednak zespół wybrał inną co raz mniej mającą cokolwiek wspólnego z death metalem.
Inne tematy w dziale Kultura