We are entering dimensions behind space ...
Wydany dwadzieścia lat temu roku pierwszy album In Flames to dla mnie obok debiutów The Red in Sky is Our At The Gates (1992) i The Somberlain Dissection (1993) to zarazem pierwowzory, pomniki, wyznaczniki i ideały tego co nazywa się melodic death metalem. Te krążki rodem ze Szwecji (dwa z nich z krainy zwanej Göteborgiem, dla ścisłości, jakby ktoś nie wiedział) są wzorcowe i pokazywały jak powinno się ten gatunek uprawiać. Jest to ekstremalne, mroczne, epickie. Na początku gdy ta szkoła grania się kształtowała dbano o zęby słuchaczy i nie stosowano jeszcze syropu glukozowego, po który w pewnym momencie chętnie zaczęto sięgać, co według mnie zepsuło tę scenę. Nie żebym był wielkim fanem tego nurtu, zdecydowanie preferuję bardziej rasowy death metal, ale niezobowiązująco można poromansować z takimi wynalazkami. Zwłaszcza jeżeli są to arcydzieła muzyki metalowej. Większość uważa za opus magnum Flejmsów The Jester Race nie rozumiem kompletnie fenomenu tamtego krążka, pomijając kwestię określania jej mianem płyty melodic death metalowej gdzie występuje naprawdę w śladowych ilościach. Dlatego w tamtym okresie dla mnie rządzi Gates of Ishtar... dość już dygresji, nad drugim długograjem In Flames poznęcam się w swoim czasie. Wróćmy do Lunar Strain – najbardziej niedocenianej płycie w historii tego na swój sposób nieszczęsnego zespołu. Jedynkę drużyny Jespera można z czystym sumieniem postawić obok jedynki At The Gates, mają naprawdę wiele ze sobą wspólnego, nic więc dziwnego, że wpłynęło to na regionalne wyodrębnienie całego podgatunku. Fuzja ekstremalnego metalu (w różnych proporcjach, death , black, thrash metal ), klasycznego metalu z pod znaku NWOBHM z szczyptą żwawego folku. W pierwszej połowie lat 90 było czymś świeżym i szybko ten fenomen zaczęto przekuwać na komercyjny sukces w którym jak wiadomo, bryluje bohater mojej opowieści.
![](http://cdn.discogs.com/tQSCuIbEiO59bMpDyd_huhHCbZE=/fit-in/600x533/filters:strip_icc():format(jpeg):mode_rgb():quality(96)/discogs-images/R-6268455-1415209449-3864.jpeg.jpg)
Album składa się z kilku bezsprzecznych szlagierów (nie chcę nadużywać słowa klasyk, bo wystarczy, że tak wielu beztrosko nadużywa tego terminu) i charakterystycznych dla zespołu akustycznych przerywników, które nie są jedynie dodatkiem zapychającym album tylko pełnoprawnymi kompozycjami. Znów mnie naszło na dygresję patrząc na datę wydania albumu – to muzykę zespołów takich jak In Flames powinno nazywać się
„nowym metalem" a nie to co raczkowało wówczas w USA nazwane nu metalem. Bo w zasadzie jest to właśnie odświeżony, potężnie brzmiący heavy metal z harshowym wokalem. Weźmy na warsztat taki
„Behind the Space" jeden z tych najsłynniejszych utworów w dorobku grupy. Melodyjna furia wspaniała moc, żonglowanie nastrojami, przestrzenne atmosferyczne wstawki, wzbogacające całokształt. Już na demie było słychać, że to jest głównie gitarowy zespół. bogactwo riffów i pomysłów zawartych w jednym utworze tylko o tym świadczą. Wokalnie tak jak na demie udziela się jeszcze gardłowy Dark Tranquality, którego partie wokalne idealnie pasują do tego zespołu – szczerze mówiąc brakuje mi takiego histerycznego, pełnego nienawiści głosu na późniejszych albumach. Akustyczne, piękne outro STOP i tu dotykamy problematyki melodyjnego death metalu – więcej w nim estetycznego piękna niż tego czym zwykł a nawet powinien być death metal – dobra, już kończę z tymi truizmami. Album pełen jest wręcz atmosferycznych i uduchowionych pejzaży, jak choćby w wstępie to Staroforasken, który ma zróżnicowane tempo od ślimaczenia po nagłe zrywy. Przeszywający skowyt wokalisty to najlepsze wokalne momenty w dziejach tego zespołu – niestety może trudno w to uwierzyć ale wokalista Mikael Stanne – to był najlepszy wokalista In Flames... Jego zaangażowany i ociekający posoką wrzask budują autentyczną grozę. Sam utwór śmiało klasyfikować jako ocierający się o progresję.
Folkowe oblicze daje o sobie znać instrumentalnym utworze „Dreamscape" - od razu skojarzenia z At The Gates się rodzą, gdy usłyszymy partię skrzypiec, wspaniały przykład folkowego death metalu. Co ciekawe za te żwawe smyki jest odpowiedzialna skrzypaczka Ylva, która udzieliła się w tym samym roku na płycie Terminal Spirit Disease właśnie Gatesów.
Osobliwym fragmentem płyty są dwie części „Everlost", pierwsza część to jeden z najsmutniejszych utworów na płycie w którym tylko solówki stanowią chwilowe rozpogodzenie. Druga część to akustyczny majstersztyk - nie pierwszy i nie ostatni. Wisienką na tym wysmakowanym torcie jest gościnny udział wokalistki, która swym pięknym głosem uwzniośla ten malowniczy utwór. Tak się chyba spodobało liryczne, nastrojowe podejście do muzyki, że na dokładkę In Flames zaserwowało kolejny instrumentalny utwór pt. „Hårgalåten" z wspaniałymi partiami skrzypiec - patrzcie państwo, jedna płyta a tyle okazji do odchamienia się.
Behold the heart of mine in flames
A top the highest mountain
Below the darkest depths
In the valley of hate I wander
My frost bitten heart is set ablaze, set ablaze
Utwór-hymn „In Flames" jest arcydziełem muzyki metalowej, kolejna muzyczyna epopeja.Odwołania do klasyki jeszcze bardziej uwypuklone, głównie dzięki wygładzonemu brzmieniu. Gitara basowa Johana Larssona pięknie kołacze, multi instrumentalsita Jesper (też się zdziwiłem, że na demie i albumie za bębny odpowiadał nie kto inny jak Jesper) klasycznie pędzi galopem w iście NWOBHM stylu. Akustyczna, klimatyczna wstawka oczarowuje krystalicznym brzmieniem, z tymi wszystkimi przeciągnięciami strun. Pod koniec bardzo plastyczne zobrazowanie dźwiękiem żywych płomieni. Końcówka albumu podtrzymuje klasę całokształtu. Oba utwory są zróżnicowanymi, energetycznymi kawałkami. Wyróżnia się zwłaszcza rozpędzony hicior „Clad in Shadows" ze swoim thrashowym feelingiem i mocarnymi riffami.