Ignatius Ignatius
105
BLOG

Dew-Scented: Issue VI - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

W 2005 roku zespół już nie musiał niczego udowadniać, dwanaście intensywnych lat, seria wspaniałych krążków, zespół wypracował swoją pozycję w metalowym świecie. Na swoim szóstym albumie zatytułowany po prostu Issue VI Dew-Scented mógł już po prostu odcinać kupony. Nie obyło się bez małego przetasowania w składzie, na prawach sesyjnych gitarzystą został Marvin Vriesde (znany z Severe Torture), który przewijał się w różnych latach jako gitarzysta koncertowy. Na basie brzdąkał Alexander Pahl, który w zespole zagościł na dłużej. Znów nie mogę się napatrzeć na dzieło Pana Killustrations, znów niekonwencjonalny i bardzo wymowny obrazek obrazuje to co za chwilę zrobi z nami ten album...

Tego jeszcze nie było, niespodzianka akustyczne mroczne intro będące prawdziwą ciszą przed burzą. Bardziej ostre i wyraziste brzmienie, zwłaszcza perkusji, werbel brzmi bardziej metalicznie i wyjątkowo ostro. Leif growluje bardziej wysoko niż dotychczas, melodyjne rozpędzone czyste solóweczki dopełniają dzieła. Już w „Processing Life” słychać, że dobra passa trwa, death thrashowa miazga, krwawe strugi spływają po ścianach tak jak na okładce. Ktoś zresztą kiedyś zaproponował żeby zespół zmienił nazwę na Blood-Scented albo Scent of Blood…

Wyrazistym momentem jest bezwątpienia „Rituals of Time”, który intryguje perkusyjnym popisem - od plemiennych rytmów po przejście w mechaniczne granie. Gitary skaczą po kanałach daje to ciekawy efekt. Dużo nowocześniejsze podejście, rasowy, połamany groove. Niezawodny Uwe, śmiało ten utwór mógłby być jego instrumentalem. Gitarzysta Hendrik Bache nie jest wcale gorszy, gra inaczej niż Frank, który pożegnał się z zespołem zostawiając kolegę z ciężkim brzemieniem udźwignięcia.   

Pierwszym w historii zespołu promującym album singlem jest „Turn to Ash”, który jest bardziej tradycyjnym thrashowym kawałkiem. Średnio szybkie tempo z przyduszoną gitarą i zabójczymi riffami. Leif również nie próżnuje bawi się swoim głosem, ryczy, warczy. Solo jakie wyciął Hendrik – klasa sama w sobie. Psychopatyczny riff wyrywa w mózgu dziury.

Gitarowo powalona jest ta płyta jak kilo gwoździ w „Ruins of Hope” mamy do czynienia z dużo cięższym kalibrem właśnie dzięki gitarowym ewolucjom. Jeszcze bardziej poryte riffy, które w pierwszej chwili sprawiają wrażenie, że się je uchwyciło a one zaraz niesforne uciekają w przeciwnym kierunku. Solówka i perkusyjne natężenie, blasty wchodzą jak w masło. Jest melodyjnie bezczelnie i bardzo krwawo. Chwila wytchnienia w postaci melodyjnej rozbudowanej solówce.

Pod względem technicznym jest to najbardziej dopracowana płyta, „Out of the Self” tętni różnego rodzaju popisami, mnogością świetnych riffów i czystej energii jaka w nim jest zaklęta. Kolejne pomysłowe solo i dewastujące przejścia Uwe, który generuje słodki hałas. Bardziej brutalne wokale z growlujacymi chórkami. Leif urozmaica swoje partie wokalne gardłowymi growlami. Utwór początkowo doskonale płynie - wyjątkowo mało w nim dysharmonii, dopiero od połowy wszystko się komplikuje i zespół rozpętał istne metalowe piekło.

Rozpoczęty odgłosem silnika jakiejś bestii „The Prison of Reason”, przechodzi w trasnowe death thrashowe ociekające posoką szycie jakich wiele na tej płycie.

Groove, groove i jeszcze raz groove, „Bled Dry” urzeka tłustymi, rozbujanymi gitarami, które mkną razem z szalenie brutalną grą perkusisty, melodyjne riffy brzmią trochę groteskowo przy tej siece ale cóż zespół znany jest z takich dziwnych rozwiązań. Rozbudowany utwór pełen zmian akcji, z specyficznym klimatem.

Nie inaczej „In Defeat” przynosi dziwne podejście i rozwiązania. Utwór jest co prawda prostszy i bardziej selektywny ale i tak jest naszpikowany niekonwencjonalnymi riffami, nagłymi przyspieszeniami perkusji. Epickie liryczne solówki uroczo skamlą prosząc o litość – niestety Dew-Scented litości niema w zwyczaju okazywać.   

Dziwnie przetworzone schowane intro i nagłe uderzenie. „Never Forever” przynosi niewielką zmianę, przegadane wstawka i narastająca dramaturgia w eterycznej solówce, mniej brutalności na rzecz bardziej pomysłowego grania.   

Za to w „Vortex” mieleni zostajemy według najlepszych przepisów śmierć metalowych. Bezpośrednie oldschoolowe granie. Trochę nie rozumiem po co tak sztucznie modulowany jest głos wokalisty, ale to detal naprawdę nie ma się do czego przyczepić, warsztatowo, kompozycyjnie, bez zarzutów. „Conceptual End” tylko potwierdza moje wcześniejsze słowa od początku do końca jest równy, wysoki poziom nie ma miejsce na przypadkowy dźwięk, przez trzy kwadranse narażeni jesteśmy na działanie wyjątkowo ciężkich, ostrych metali ciężkich. 

Na koniec otrzymujemy cover zespołu Zeke pt.Evil Death-a już myślałem że to będzie cover Death…

Znów Dew-Scented nagrał inny album aczkolwiek cały czas wyczuwalna jest nawiązywanie i rozwijanie pomysłów z krążka poprzedniego. Jak komuś się podobał Impact to Issue VI też się spodoba. Najlepiej katować się tymi albumami naprzemiennie. Przez większość fanów właśnie te plyty razem z Inwards uważane są za najlepsze albumy niemieckich death thrashersów.

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura