Do tej pory zespół nie miał szczęścia do okładek może nie licząc oprawy do demówki i debiutu. Piąty album przynosi radykalną zmianę i jedną z ciekawszych okładek jakie w ogóle widziałem. Intrygująca, symboliczna konwencja, która daje domyślenia i nastraja do posłuchania „inteligentnego” metalu. Autorem okładki jestBjörn Gooßes m.in. wokalista Night in Gales, który tworzy oprawy okładki wielu zespołom jako Killustrations.Rok po mocnym Inwards zespół zaproponował Impact, który tradycyjnie przyniósł kolejną drobną zmianę stylistyczną Dew-Scented.
Chwilę po wciśnięciu przycisku play następuje gwałtowne zderzenie z pogmatwanymi dźwiękami, które w takim wydaniu są zawsze wspaniałym przeżyciem. „Acts of Rage” to kawał nowoczesnego death thrashu - tym razem z naciskiem na ten pierwszy przedrostek. Rozpędzone gitary i szalone tempo perkusji w jeszcze doskonalszym wydaniu niż na Inwards. Znów doszło w zespole do zmiany personalnej, z zespołu odszedł basista Patrick Heims, który grał od samego początku Dew-Scented. W jego miejsce przyszedł w podwójnej roli basisty i gitarzysty Hendrik Bache, który razem z Florianem rozpętali gitarową hekatombę. Uwe jak to Uwe, klasa sama w sobie, jest potwornie skutecznym pałkerem, co nie raz udowodnił.
Drugi na liście „New Found Pain” zaczyna się jeszcze bardziej intensywniejszym death metalowym gruzowaniem, Uwe razi brutalnymi blastami po czym następuje nagłe przestawienie się do bardziej thrashowej perkusji. Wokal Jensa to obskurny wrzask na pograniczu growlu ale nadal należą my się ukłony za dykcję, że w takim tempie, w miarę czytelnie wypluwa swoje gorzkie słowa. Transowy kawałek, pirotechniczne gitary niczym atomowy podmuch. Toporność zmieszana z finezją technicznych popisów instrumentalistów, wszystko idealnie wywarzone i niezawodne.
Z piekielnych czeluści wyłania się fontanna rozpalonej lawy zatytułowanej „Destination Hell”, utwór jest mniej intensywny, z eksponowanymi świetnymi riffami. Cały czas death metalowe wpływy przeważają na tym albumie.
Trucizna duszy - „Soul Poison” rozlewa się organizmie siejąc spustoszenie w ustroju i uśmiercając stopniowo organizm. Bardziej brudne granie nieco nieskoordynowane gitary sprawiają wrażenie chaosu, gitara basowa stanowi nie mniejszą rolę niż perkusja i jest rdzeniem utworu. Karkołomna gra perkusji - co ten człowiek wyczynia to jest nie dopisania. Kawał solidnego thrashu z dozą nostalgicznej melodii w postaci zamglonej solówki. Skandowane teksty nadają utworowi agresywności, stary patent jak świat ale w thrashu był zawsze bardzo nośnym zabiegiem.
Riff przywodzący na myśl snującą się, przegniłą hordę zombie wprowadza nas w klimat „Cities of the Dead” w instrumentalnym pasażu przechodzi do brutalnej rozpędzonej death thrashowej jatki. Chwytliwy mechaniczny riff i gitarowe pasaże, nagłe zmiany tempa, pogmatwany finisz utworu z ponurą deklamacją i kapitalną solówką. Czego w martwym mieście nieznadziejmy…
W „Down My Neck” pozostajemy w mrocznych, horrorowych gitarowych tematach. Powolny krwiożerczy riff jest unikatową okazją na zaczerpnięcia ostatniego haustu stęchłego powietrza po tej morderczej gonitwie. Wyrecytowany wstęp utworu przechodzi bez większego wysiłku w growlowanie. Utwór chwilowo przyspiesza by zaraz wrócić do przegadanych fragmentów. Kolejny klimatyczny utwór, który świadczy o tym że zespół jeszcze tęskni za tym co grał w pierwszych latach działalności. Brutalne łamane riffy wraz z wykrzykniętym Down My Neck są bardzo wymownymi momentami. Powolne wytracanie tempa na sam koniec tego najdłuższego i jednego z ciekawszych utworów na Impact.
Od razu dla kontrastu atakowani jesteśmy „One By One”, który jest rozpędzoną lutą koszące solidne żniwo . Bardziej siłowa gra Uwe, przytłacza resztę. Rytmiczny, niezwykle energetyczny utwór, o bardzo prymitywnej (to nie zarzut) strukturze, który w 100% spełnia swoje zadanie.
Po dość poukładanym kawałku następuje pokomplikowane granie z okrągłym riffowaniem. Tak pokrótce przedstawia się „Agony Designed”. Dew-Scented proponuje strukturę opartą na dysonansach, połamanych i rwanych rytmach. Wszystkie te elementy techniczne delicje, rzeczywiście przywodzą na myśl przedśmiertne konwulsje. Bardzo bogaty utwór w rozwiązania, w których można się momentami pogubić.
Jak w tytule – „Slaughtervain” to siarczyste nieco rozmyte gitarowe granie, jest szybko jak diabli, bardziej melodyjnie. Tym razem jest to popis kompozytorski łączyć tak pomysłowe riffy, przytłumione perkusyjna nawałą - aż szkoda, że gitary w tym utworze nie są bardziej wyeksponowane, bo to fenomenalny kawał gitarowego grania.
Pierwsze wrażenie słuchając „Flesh Reborn” jest jakieś takie nijakie, wszystko brzmi przeciętnie ale gdy wgryziemy się w ten utwór to można wyłapać np. momenty skoordynowanej gry gitary i perkusji, niby drobiazg ale robi wrażenie. Tremolowe klasyczne solówki pasują do tej krwawej łaźni.
Już tracę rachubę, który to perkusyjny popis Uwe. Gdyby to było tylko możliwe, mógłby tak bębnić nawet te „18 Hours”. Zresztą każdy z zespołu odwala kawał mokrej roboty.
Jako bonusy dorzucono odświeżoną wersję „Skybound”, która pierwotnie ukazała się na Ill-Natured. Nowa wersja brzmi bardziej tłusto i naprawdę dużo zyskał ten kawałek. Przy okazji można porównać jak zespół przez te 4 lata zdążył się warsztatowo rozwinąć. Był cover Slayer to czas teraz na „Metal Millitia” „czterech jeźdźców”. Bardziej brudna i nieco szybsza wersja. Wokalnie brzmi jakby to młody Lemmy się darł co prawda ale i tak oldschool strumieniami wylewa się z głośników.. i ta solówka… i pasaż na basie – miód na thrasherskie uszy.
Zdecydowanie ścisła czołówka twórczości Dew-Scented, takie albumy rzadko się nagrywa, szczere, nieprzekombinowane motoryczne granie i co najważniejsze z pomysłem. Zdecydowanie bardziej mi przypasował Impact niż Inwards. Zresztą chyba nie tylko mi, bo piąta odsłona Dew-Scented jest przez wielu recenzentów uznana za jeden z najlepszych jaki ten zespół z siebie wydalił.
Inne tematy w dziale Kultura