Ignatius Ignatius
186
BLOG

Gardenian: Sindustries - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

Szybko po ukazaniu się smakowitego Soulburner, zespół zabrał się do pracy nad jego następcą. Ostatnie dwa utwory mogły sugerować nowe kierunki poszukiwań Gardenian. Rzeczywiście Szwedzi wpadli na trop i za nim podążyli. Diametralna metamorfoza z mieszanki melodyjnego death metalu z epickim heavy metalem w maszynowy, nowoczesny groove mógł dotychczasowych słuchaczy zaskoczyć (sądzę, że nawet rozczarować). Zwłaszcza, że Sindustries trwa ponad godzinę co w tym wypadku było słabym pomysłem. Gdyby jeszcze płyta ta oferowała takie bogactwo jak Soulburner to mógłby być nawet podwójny album. Niestety Sindustries jest monolitem, pierwsze wrażenie jest takie, że album zlewa się w jedną ciężkostrawną całość. Warto jednak dać szanse tej płycie, jest niczym nieoszlifowany diament, tak jakby tym razem zespół zapomniał o finezji z której przecież jeszcze chwilę temu słynął. Trzeba wziąć pod uwagę możliwość, że to mógł być celowy zabieg, nagrywając negatyw poprzedniej płyty. Taką refleksję mam po spojrzeniu na okładkę, która w przeciwieństwie do Soulburnera jest histerycznie zimna, jałowa i sterylna.

Szczypta orientu na starcie akustyczne gitary z zadziorem rozpoczynają „Selfproclaimed Messiah”, szybko zastępują je elektryczne odpowiedniki. Kawałek się stopniowo rozkręca i gęstnieje. Jest rytmicznie ale za dużo niewykorzystanej przestrzeni. Początkowo death metalu tu jak na lekarstwo. Uproszczona gra perkusji, miło miarowo pulsuje bas. Z czasem robi się ostrzej, świetnie urozmaicony wokal wysokie skrzeki i czyste zawodzenia. Nowoczesny gitarowy groove wwierca się w czaszkę. Ciepłe brzmienie tłuste i pełne niezapowiadaną diametralnych zmian, za to dostrzec można już w tym utworze pierwszą jego bolączkę – długość utworów. Ośmiu minutowy kolos napakowany do granic możliwości zmianami tempa, żonglowaniem nastrojem, można rzec, że progresywność względem poprzedniego krążka została co najmniej podwojona. Na końcu zespół postanowi zgruzować okolicę trasowymi rytmami, które przywołują wrażenie wspomnianych utworów z poprzedniego albumu. Można powiedzieć początek idealny, wciąż tkwi w zespole niespożyte zasoby pomysłów na swoją muzykę. Jedźmy więc dalej, „Doom & Gloom” tu już jazda bez trzymanki jest od początku, miło jesteśmy gniecieni i miażdżeni. Chwile wytchnienia daje schizująca solówka i wracamy do srogiego riffowania. Pirotechniczne granie przełamane atmosferycznymi wstawkami, proste dosadne riffy i brutalny acz czytelny w miarę wokal. Znaleźć się musiało miejsce również dla czystych przyśpiewek (tym razem odpowiada za nie sam Jim), które niestety nie są tak mocarne jak te które prezentował Eric – z drugiej strony nie wiem czy jego maniera pasowała przy tak uwspółcześnionej stylistyce. Pogięty jak chiński paragraf basowy pasaż Krissa Albertssona wgniata w fotel. Bardziej melancholijne i melodyjne granie dominuje w drugiej połowie, bardzo dobra solówka chodź trochę zagłuszona przez drugą gitarę. 

Niestety zgodnie z niepisaną zasadą „żarło, żarło i umarło” w „Long Snap to Zero” zespół dał całkowicie dupy (bez mydła). Chropowaty riff jest wstępem do sielankowej melodii, tu już mamy typowe melodyjne death metalowe granie. Bardzo przebojowe chórki, z taką ilością lukru, że aż zęby bolą. Muzycznie jest prościej co przy sześciu minutowym utworze jest ryzykowne. Utwór blado wypada przy dwóch poprzednich. Niby tez jest dużo elektryzujących pięknych solówek ale jakaś nuda bije z tego wszystkiego.

Nic, to słabsze momenty nie takim się zdarzały, zwłaszcza, że „Couragous”  zaczyna się zawile i bardzo zachęcająco… niestety  z czasem również następuje uproszczenie struktury. Melodie o dziwo bardziej wytłumione, średnio szybki groove z niekiepskim riffem, napewno lepiej prezentuje się niż w poprzednim utworze. Ewidentne pójście drogą nowomodnego grania, słychać silne wpływy corowej muzyki. Międlenie jednej i tej samej maniery wokalnej trochę rozczarowuje tak samo jak równie oklepane czyste wokalizy.   

Przez prawie dwadzieścia pięć minut względnie było ostro to trzeba przywalić balladką – rzeczywiście Gardenian okazał się bez serca. „Heartless”  rozpoczyna spokojniejsze riffowanie za to z bardziej pokombinowaną grą, długi pasaż instrumentalny z akustyczną wstawką . Co by nie pisać, ma to ręce i nogi. Czysty wokal przypomina to co można usłyszeć na Soulburner (i to naprawdę szczery komplement). Balladowa atmosfera na całego , instrumentaliści tym razem ambitniej korzystają z przestrzeni. Niestety bolączką jest zbyt rozwleczona kompozycja, za mało się dzieje i niestety w piątej minucie mój piesek zaczyna ziewać… gdzie tam, już dawno usnął z nudów.

Ciekawie się robi w „The Suffering”, zwłaszcza słodko brzmi bas, miesza się nowoczesne granie z oldschoolem. Jest spokojnie, przebojowo ale z pazurem  coś się w końcu dzieje. Melodie trącające bardziej rockowym graniem, riffy przywołują na myśl momentami mieszankę groove, alternatywy a nawet tych wszystkich nu metalowych wynalazków co kosiły wówczas Grammy. Jednak cały czas jest to wszystko utrzymane w ryzach melodeathu. Urocze grobowe zwolnienia dorzucają cegieł do pralki. Nie trwa to długo(każda pralka ma swoją wytrzymałość) ale za to po soczystej solówce następuje powrót do energetycznego wirowania.

Po samym tytule można od „Scissorfight” wiele wymagać. Plemienne transowe rytmy generuje Thim, niepoczytalne porykiwania Jima i solidne rozpędzone grzanie to coś czego stanowczo brakowało na tej płycie.  Takich utworów powinno być więcej, prosta luta, co prawda zakłócana jest czystymi wstawki wokalne ale powiedzmy, że pasują do melodyjnych ozdobników gitarowych. Bardzo intensywny perkusyjny utwór, nareszcie pojawiło się coś dynamicznego.

Hmm, no tak, zastanawiałem się, czy coś może przebić utwór poświęcony wibratorowi… Jak widać i słychać może - „Sonic Death Monkey” zaczyna się bardzo intrygująco wręcz jak to się teraz ładnie mówi - alternatywnie. Skrzypiący bas sobie nieźle folguje, ogólnie sekcja rytmiczna bardziej wysunięta niż reszta. Proporcje te z czasem się odwracają, dziwny to utwór, wokalista groźnie szepcze po czym ryczy My sonic death monkey!. Ta groteska o irono nie bardzo pasuje do muzycznej powagi. Ciekawe klasycznie heavy metalowe solówki pod koniec utworu są niczym odświeżacz w szalecie miejskim.

Tytułowy „Sindustries” przewidywalnie zaczyna się delikatnie akcentowanym industrialno gitarowym intro. Mechaniczne sekcja rytmiczna i melodia jakby od niechcenia budują ciekawą atmosferę. Świetne tłuste riffy i obłąkane wokalizy sprawiają, że to jeden z lepszych momentów. Spora dawka melodii, nieodłączne czyste chórki, dają chwile na wstrzymanie oddechu przed gitarową lawiną i mocną grą perkusisty. Kolejny pełnowymiarowy progresywny popis Gardenian – jak chcą to potrafią, szkoda, że na tym albumie za często nie chcieli.  

Niemal prorocze zamknięcie (nareszcie) tej płyty okazało się na długie lata proroczym odnośnie egzystencji zespołu. „Funeral” zaczyna się bardziej lirycznym początkiem, akustyczna gitara sanowi odtrutkę po syntetycznym „Sindustries”. Bez bicia przyznać trzeba, że to duży atut, że Gardenian potrafi się poruszać po tak różnych rejonach i świetnie się w nich odnajdywać. Bardzo nastrojowe granie pełne żywych emocji, które współgrają z przejmującym tekstem – trzeba przyznać, że obok frywolnych tekstów stać ten zespół na poważne treści.Utwór ten ma coś co pochłania, wyjątkowo te sześć minut nie wiadomo kiedy zlatuje.

Tak poważnie, nie jest to zła płyta, dziwię się, że Nuclear Blast był po niej tak niby rozczarowany. Kolejny przykład albumu po prostu za długiego, gdyby z każdego utworu obciąć po minucie (naprawdę jest z czego ciąć i to z zamkniętymi oczami i uszami) to Sindustries od razu zyskałaby przychylniejsze noty. Zespół się niedawno reaktywował i nawet odgrażał, że coś w najbliższym czasie popełni. Nic tylko trzymać za słowo i uzbroić się w cierpliwość. 

 

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura