![](http://go-ahead.pl/images/upload/FINAL%20Maiden%20Layered%20Tour%202014_POLAND+patronat_end123.jpg)
24.06 na poznańskim stadionie Inea odbył się koncert przedstawiciela ścisłej czołówki najbardziej rozpoznawalnych i najpopularniejszych zespołów heavy metalowych na świecie. Mowa oczywiście o Iron Maiden, który po raz drugi zawitał do Polski w ramach historycznej trasie Maiden England.
Pierwszym rozgrzewaczem publiczności złaknionej metalu był szwedzki Ghost, który od kilku lat budzi konsternację swoim intrygującym image i przede wszystkim specyficzną muzyką przesiąkniętą mrocznym rockiem i heavy metalem lat ’70. Po mimo tego, że było widno i nagłośnienie nie należało do najlepszego, krótki występ Ghost kupił mnie tym rock’n’rollowym, maksymalnie groteskowym klimatem na miarę rodzimego Behimoth.
Po frekwencji było widać, że wielu przyjedzie dopiero na Slayer bądź Ironów i rzeczywiście w przerwie przed Slayerem nastąpiła większa mobilizacja, podjrzewam, że kończyły się w większym lub mniejszym pośpiechu libacje przed stadionem bo płyta i trybuny zaczęły stopniowo zapełniać się metalową bracią. Symptomem świadczącym było skandowanie „Slayer” zamiast „thunder” pod czas utworu „Thunderstruck” AC piorun DC. Punktualnie Slayer wyszedł na scenę i jak to Slayer po prostu zajebał. Tło stanowił znany motyw czaszki chronionej niemieckim hełmem z wydrapanym logiem Slayera – mając cały czas w pamięci śmierć ś.p. Jeffa Hanemanna z przed roku taki widok budzi zadumę i swoistą nostalgię, wiedząc na pewno, że nie było to przypadkowe tło ze względu na hobby nieodżałowanego gitarzysty. Brzmienie było znacznie lepsze niż Ghost, co znowu bardzo nie powinno dziwić – chociaż wiadomo, że nie ma to jak koncert w obiekcie zamkniętym. Set był średni w porywach dobry (przyznaję na wstępie, celowo przed koncertem nie śledziłem set listy by sobie nie psuć niespodzianki). Zabójcy zaczęli dwoma utworami z World Paintend Blood, tytułowym, który już stał się Slayerowym standardem i „Hate Worldwide”. Szczerze dziwi mnie nadreprezentacja utworów z tego krążka biorąc pod uwagę, że repertuar zamknął się w 11(!) utworach, co jak na Slayer to jest stanowczo za mało, nawet biorąc pod uwagę, że występował gościnnie przed Maidenami. Po tych ciosach przyszedł czas na przyspieszony kurs z Slayera czyli najważniejsze szlagiery i przeboje w postaci „Mantadory Suicide”, zawsze zabijającego „Captor of Sin”, który okazał się najstarszym utworem po jaki zespół sięgnął – to, że nie zagrali „Black Magic”, nie tylko ja uważałem za straszliwy skandal. Na szczęście nie zabrakło za to „War Ensemble” przy których młyny były epickie. Zdziwiony byłem, że mając perkusistę z którym zespół nagrał kilka płyt, zagrano tylko jeden utwór z czasów, gdy był obecny, tym rodzynkiem okazał się „Disciple”. Szkoda, bo liczyłem bardzo na chociaż jeden cios z Divine Intervention… Za to pojawiły się najbardziej monumentalne utwory w historii zespołu czyli „ballady”: Seasons in the Abyss i „Dead Skin Mask” i oczywiście „South of Heaven”. Dobrze, że chociaż o „Raining Blood” pamiętali ;) Na sam koniec spadł slaytanicowy wermachtowiec i ukazało się tło wzorowane na etykietę pewnego piwa z napisem „Hanemann” „Angel of Death” datą i dopiskiem „Still Reigning”. Tym samym eksplodowało piekło i co najwspanialsze Tomek cudnie przeciągliwie ryknął a w jednym utworze nawet lekko dygnął główką – widać, że mu brakuje rasowego headbangingu. Trzeba podkreślić, że kondycja jego głosu jest naprawdę obiecująca i nawet nie przeszkadza jego siwa broda ala Św. Wilkołak(miało być Mikołaj) Zresztą tyczy się to wszystkich instrumentalistów, Kerry Król pastwił się nad swoją gitarą na tremolo – zarżnął bez pamięci zwłaszcza w „Raining Blood”, że wypalił piksel w prawym ekranie(który naprawiono dopiero w połowie koncertu Ironów). Koncert zamknął się w zaledwie 50 minutach, jak wspomniałem wyszli zajebali i sobie poszli. Ehh mogli chociaż zagrać nowy utwór czy cóś.
W trakcie koncertu Slayera w między czasie machania głową zastanawiałem się co za idiota organizuje koncert tak wcześnie, na początku lata gdy jeszcze długo będzie widno. Szybko tą zagadkę rozwiązał koncert gwiazdy popołudnia/wieczoru. Podejrzewam, że to nadinterpretacja połączona ze zbiegiem okoliczności ale błękit nieba dnia, który chylił się ku końcowi idealnie zgrał się zarówno z scenografią odwzorowującą magię okładki z Seventh Son of The Seven Son(co było zaplanowane) jak i z krzesełkami w barwach Lecha Poznań(co było już czystym przypadkiem) dając naprawdę niesamowity i niezapomniany spójny efekt. Z całą pewnością to był najbardziej niebieski koncert w moim życiu. Trudno naprawdę o lepsze tło dla muzyki Żelaznej Dziewicy.
Punktualnie o 21:30 z głośników poleciał „Doctor, Doctor” UFO co było jednoznacznym komunikatem, że „zaraz się zacznie”. Na telebimach wyświetlono zapadające się lodowce, opadły też zasłony sceny i rozpoczęło się heavy metalowe misterium przez duże „M”. Początek „Moonchlid” trzymał w napięciu i nareszcie pojawiła się cała szóstka na scenie. Bardzo mocny start został przebity totalnym przebojem „Can I Play With Madness” do którego powoli zaczynam się przekonywać. Z utworu na utwór było cały czas co raz lepiej, Iron Maiden należy do ostatniego bastionu dynamicznych koncertów metalowych – gdzie nie dość, że każdemu członkowi zespołu wyraźnie sprawia radość grania i bije prawdziwa energia i duch lat ’80. Wszystkie te popisy i gagi sprawiają, że nie wiadomo na kim się skupić, bo każdy lata, skacze, podrzuca gitarą, zmaga się z Eddim – słowem kto był kiedykolwiek temu nie muszę pewnie tłumaczyć, ten kto nie był, musi to zobaczyć na własne oczy żeby zrozumieć nieustający od ponad trzech dekad fenomen tego zespołu(półżartem półserio - death metalowcy powinni się wstydzić swego scenicznego lenistwa). Po takim koncercie przynajmniej wie się na co wydało pieniądze na bilet i chyba niemożliwym jest bycie niezadowolonym. Całości dopełnia niezliczona ilość rekwizytów, przebieranek Bruce’a i kolejnych niepojętych wcieleń Eddiego, który na tej trasie wyjątkowo przybierał komiksowo-fantastyczno-mistyczne wcielenia będąc idealnym odzwierciadleniem magicznej potęgi muzyki zaklętej na siódmym długograju i szczytu kariery samego zespołu. Główny gwóźdź programu jakim był utwór „Seventh Son of The Seven Son” jest trudny do opisania słowami. Poznań na 10 minut zamienił się w krainę fantazji i baśni. Na zewnątrz panował już półmrok przez co efekty świetlne były bardziej efektowne, większość sceny była usnuta mgłą co potęgowało wrażenie. Na scenie pojawił się siódmy symboliczny siódmy syn - czyli oczywiście tajemniczo ucharakteryzowany Micheal ‘Count’ Kenney – przez lata techniczny Steava Harrisa a od 1988 roku stały klawiszowiec Ironów.
Poszczególne utwory miały standardowo wizualizacje ale tak jak wspomniałem jeżeli ktoś za bardzo skupiał się na telebimach dużo tracił, bowiem niestety operatorzy zbytnio do rozgarniętych nie należeli przez co np. podczas koncertu Slayera wyświetlano przez większość występu zbliżenie na „zakrwawioną” gitarę Garego Hotla nawet w tedy gdy Kerry grał solo… Nagłośnienie jak na warunki stadionowe były bardzo dobre, większość utworów zabrzmiało optymalnie. Setlista koncertów historycznych jest zawsze bliska ideałowi nawet biorąc pod uwagę fakt, że rok temu w Łodzi zagrano o jeden utwór więcej, różnił się minimalnie repertuar – w miejsce. „Afraid to Shoot Strangers” wskoczył zabójczy „Revelations”!(zmiana tym bardziej na plus bo jakoś średnio pasują utwory, które nie mogły być grane w 1988 roku). Ostał się tylko „Fear of the Dark” ale to akurat jest wybaczalne bo akurat bez tego utworu ciężko sobie wyobrazić koncert Iron Maiden(o czym świadczy najlepiej fakt, że chyba każdy obecny na gigu odśpiewał ten utwór) – chociaż osobiście wolałbym w tym miejscu np. „Hallowed Be Thy Name”. Koncert Iron Maiden nie mógł się obyć bez dosłownie żelaznych punktów programu mowa tu oczywiście o pierwszych prawdziwych przebojach Brytoli - „Number of The Beast” i „Run to The Hill”, nie trudno sobie wyobrazić, że w tym momencie, cytując niechlubny tekst utworu jakiegoś tam Libra:
(…)
Stadion oszalał,
Meksykańska fala
Czyste szaleństwo,
Od morza do Podhala
W tym pierwszym utworze pojawił się sama tytułowa bestia a w drugim szarżował sam Eddy z zakrwawioną szablą. Epicki był utwór o Wojnie Krymskiej - „The Trooper”, zwłaszcza po słowach Bruca, który mówił o tym, że 30 lat temu przyjechali po raz pierwszy do Polski w czasach, gdy nasz kraj był okupowany przez inny kraj(niestety stadion jakoś przemilczał te słowa, a szkoda), zwłaszcza, że słowa te są podwójnie symboliczne ze względu na krytyczną sytuację na Ukrainie. W utworze tym Bruce zwany „Syreną alarmową” przebrany był w mundur z epoki i wymachiwał podziurawionym przez kule, brytyjskim sztandarem. Bardzo klimatycznie odegrany został „Aces High” z kolejną przebieranką front mana Ironów, tym razem jak na pilota przystało Bruce wdział na siebie pilotkę. Cieszyła obecność najstarszych utworów „Phantom of the Opera”, „Iron Maiden” i ostatnim utworem tamtego wieczoru była brawurowo odegrany „Sanctuary”! Wspomniana fenomenalna forma wszystkich członków zespołów z wokalistą na czele spokojnie umożliwiałaby zagranie jeszcze kilku numerów, półtorej godziny to trochę za mało(zresztą przy takich koncertów zawsze będzie mało i mało) ale i tak była to nieprzeciętna sztuka.
Po mimo mało optymistycznych prognozach pogody(grożono opadami deszczu) nie licząc chwilowego kapania, gdy byłem jeszcze w drodze na stadion, bez dwóch zdań stwierdzić mogę, że aura wyjątkowo dopisała. Przyznaję bez bicia, że była to moja pierwsza wizyta w krainie, która obrodziła tak wspaniałymi zespołami jak Turbo, Wilczy Pająk i Acid Drinkers i stwierdzam, że jedna z stolic polskiego metalu jest arcypięknym miastem do którego na pewno powrócę nie raz.
UP THE IRONS!!!
Inne tematy w dziale Kultura