Ignatius Ignatius
477
BLOG

At The Gates: Terminal Spirit Disease - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

Trzeci płyta At The Gates Terminal Spirit Disease jest bardzo specyficznym dziełem. W opinii wielu, takie utwory jak „The Swarm” przyczyniły się do zredefiniowania Metalcora. Słuchając tego albumu dziwię się, że liczy sobie ono już dwadzieścia wiosen. O specyfice trzeciego krążka świadczy przede wszystkim fakt, że na trzydzieści cztery minuty podstawowego programu płyty, premierowych, studyjnych utworów jest zaledwie nieco ponad dwadzieścia minut. Przez to trudno nazwać ten album – długogrającym. Jest to analogiczna sytuacja względem Broken Nine Inch Niles, która dla jednych jest LP a dla drugich EP.

Wracając do Szwedów rodem z Gothenburga, trzeba z czystym sumieniem stwierdzić, że nie jest to wybrakowany produkt, zapchajdziura w dyskografii. Jest to materiał przełomowy i warto się z nim zapoznać. Świadczy o tym już samo logo na chyba najgorszej okładce w dziejach At The Gates. Pierwszą zaletą Terminal Spirit Disease jest wypieszczone brzmienie chyba bez żadnych wad. Wszystko brzmi tak jak brzmieć powinno. Bardzo miłym akcentem jest powrót do pomysłu, wzbogacenia muzyki o skrzypce a nawet wiolonczele, które możemy usłyszeć już w otwierającym płytę „The Swarm”. Utwór ten to czysty, żywiołowy At The Gates, dynamiczny, z jak zawsze nienawistnym wokalem. Wyraźnie zaczynają dominować melodie

Drugi utwór to tytułowy cios. Bardziej mięsisty, cięższy i dojrzały. Struktura jest bardziej przejrzysta. Mocny rytmiczny riff wraz z porywającym klimatem całokształtu to esencja melodyjnego death metalu.

Szczyptą a nawet garścią piękna jest instrumentalny „And World Returned” Akustyczna gitara, skrzypce, chwila wytchnienia? Nie do końca bo utwór nagle płomieniście rozpala się słychać przed i po odgłosy miejskiego gwaru tak jakby ten utwór był grany przez grajków na jednej z ulic klimatycznego miasteczka.

Szybko wracamy do melodyjnego gruzowania „Forever Blind”, średnie tempo, rozdzierający przeraźliwy krzyk Tomasa i masywne thrashujące riffy. Dołujący klimat i zadziorność głównego riffu na koniec nieokiełznana wściekłość z smykami w tle.

Patetyczny początek „The Fevered Circle” z najcięższym na płycie riffie który idealnie współgra z partiami skrzypiec. Warto przybliżyć gościnny udział muzyków odpowiedzialnych za ów nastrój. Zwłaszcza Ylva Wahlstedt, która w tym samym roku udzieliła się na płycie In Flames. Na wiolonczeli zagrał Peter Andresson. Pierwsza część utworu ociera się Doom by przejść w niemal w Rock’n’Roll. Magiczny nastrój przełamany jest subtelnymi zmianami tempa. „The Beautiful Wound” to niejako kontynuacja poprzedniego z bogatszą perkusją i świetnymi przejściami. Odpowiednio Ciężki riff i te walce w środku i pod koniec są niemiłosiernie dobre.  

Druga część płyty to koncertowe wersje starych utworów i trzeba o ironio stwierdzić, że wersje koncertowe brzmią, co najmniej 10 razy lepiej niż wersje studyjne. Doskonale rozumiem to posunięcie i traktuje je jako taką malutką Ummagummę Death Metalu. Zwłaszcza, ze na album koncertowy z prawdziwego zdarzenia fani musieli czekać ładnych parę lat. Niewątpliwą wadą jest czas trwania premierowego materiału, szkoda, że nie nagrano o chociaż dwa utwory więcej.

Reedycja z 2003 roku wzbogacona została o trzy utwory nagrane dla MTV Europe w 1993 roku – w czasach gdzie ta telewizja rzeczywiście miała coś wspólnego z muzyką.

 

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura