Ignatius Ignatius
399
BLOG

At The Gates: The Red in the Sky Is Ours - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

Długogrający debiut gothenburskich wynalazców tzw. Melodyjnego Śmierć Metalu. Już widzę wykrzywione mordki purystów ale uspokoić można tak naprawdę z stereotypowym Melodeathem (cóż za potworek słowny) nie wiele ma wspólnego. To jest kawał porządnego, oryginalnego Death Metalu, nic dziwnego, że w 1992 roku płyta narobiła zamieszania.

Album otwiera przenikliwy, histeryczny, pełen bólu wokal Tomasa Lindberga, który jest jednym ze znaków rozpoznawczych At The Gates. Tytułowy utwórThe Red in the Sky Is Ours/The Season to Come” doskonale odzwierciedla stylistykę i zamysł tego zespołu. Za wszelką cenę uciec od schematu i stworzenie czegoś nowego. W mojej ocenie jest to solidny, rozpędzony, techniczny death metal przyprawioną klimatyczną progresją. Wiele gromów posypało się na brzmienie albumu, łącznie z samymi twórcami. Dziwne bo ja postrzegam je jako atut a już na pewno nie jest tak tragiczne. Skandalem jest to ile kasy wywalono na produkcję tego albumu ale to już nie nasz problem. Druga część utworu to opad atmosferyczny z wyładowaniami i… słynnymi skrzypcami Jespera Jarolda – ten fragment instrumentalny nawet po dwudziestu latach zadziwia i chwyta za serce. Gitarzyści Alf Svensson i AndersBjörler szyją fenomenalnie i ambitnie współgrając z rozdzierającym głosem Tomasa.  

Już samym tym utworem płyta miesza, a dalej jest w cale nie gorzej, „Kingdom Gone” to bardziej masywna i rytmiczna rzeźnia. Wokal cudownie wściekły, momentami rzeczywiście gitary płasko bzyczą. Druga połowa to lekkie zwolnienie i pełne smutku riffy. Ekspresja wokalna jest nie dopisania.Stricte melodyjne elementy pojawiają się naThrough Gardens of Grief”.Bardzo intensywny techniczny kawał grania. Szybki, rzeźnicki z połamanymi rytmami wybijanymi przez Adriana Erlandssona, który stosuje karkołomne przyspieszenia. Gitarzyści tworzą epicki nastrój. Szkoda że rozpędzona solówka gubi się w tej kawalkadzie. Młócka zostaje przełamana dzięki partii skrzypiec – majstersztyk.

Siedmiominutowy walec zatytułowany „Within” kontrastuje z dotychczasową prędkością światła. Ów walec stopniowo zwiększa obroty. Szeptane frazy wraz z mrożącym w krew w żyłach wrzaskami tworzą charakterystyczny dla At The Gates klimat. Melodyjność jest nienachlana i zdecydowanie drugoplanowa na rzecz miażdżącego Death Metalu. Praktycznie każdy utwór to huśtawka… Roller Coaster emocjonalny jak np. przepiękny finał.

Smutny minimalizm w intro „Windows” to tylko cisza przed kolejną burzą nienawiści. Krwawy wokal, patos i zaduma bije z tego utworu, pojawia się więcej słodkiej melodii idealnie wpompowanej w rzeźnie. Utwór swą strukturą kontynuuje wielowątkowy schemat przepełniony skrajnymi emocjami.  

W „Claws of Laughter Dead” to popis Adriana, gitary tylko przygrywają do tej chorej symfonii. Jeszcze bardziej połamany i chaotyczny. Tną ostre jak żyletki solówki, pojawia się nawet krótka zagrywka na basie Jonasa.

Kolejnym progresywnym utworem jest „Neverwhere”, wyjątkowo smutny, wręcz depresyjny klimat. Tomas nadal drze się w niebogłosy jakby go, żywcem obdzierano ze skóry. Pełen zmian tempa, przejmujących smyków, znalazło się miejsce dla kolejnego, krótkiego basowego pasażu. W tych niecałych sześciu minutach jest zawarte więcej pomysłów niż na kilku standardowych płytach death metalowych.

To nie koniec niespodzianek, czas na coś szokującego, „The Scar” to krótka, wyszeptana pościelówa(no może przesadzam, bo w tym czasie Death i Morbidzi też stosowali niekonwencjonalne patenty). Jest to niejako interludium do „Night Comes, Blood Black” – kolejny rozbudowany mocny punkt płyty. Świetne zadziorne riffy, średnio szybkie granie. Brutalna praca perkusji współgra z wciąż narastającą dramaturgią. Tym samym kończy się podstawowy program debiutu At The Gates.

Jako bonus na CD dodano pogmatwany „City of Screaming Statues”.Intensywny, mocno zagęszczony. Z atomową perkusją. Otchłań rozwiera swą głębie w instrumentalnym pasażu . Dobrze, że nie pominięto tego utworu, bynajmniej nie jest to żaden zapychacz.

Płyta może nie pozbawiona wad ale na pewno jest to pozycja bardzo wartościowa a może i nawet unikatowa jak na pierwszą połowę lat ’90. Na uwagę zwraca oryginalne logo i intrygująca oprawa graficzna płyty,  wyraźnie odbiegająca od ówczesnych trendów.

 

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura