Wydany w 1991 roku pierwszy album Unleashed wpisuje się w szereg bezdyskusyjnych klasyków pierwszej połowy lat ‘90. O potencjale skandynawskich wojowników świadczyła długa trasa u boku samego Morbid Angel…
Debiutancki krążek rozpoczyna się bajecznym, niezwykle nastrojowym, akustycznym instrumentalem. Zatytułowany po prostu „Where No Life Dwells” do dziś jest przez fanów rzewnie wspominany. Po krótkiej partii delikatnych dźwięków szybko wpadamy w oko cyklonu jakim jest „Dead Forever”, od razu słychać różnicę w brzmieniu od wersji wcześniejszej, nie jestem przekonany czy aby to wyszło na dobre. Na pewno świetnie brzmią talerze przywodzące na myśl szczęk mieczy. Pierwsza połowa albumu to praktycznie same killery „Before the Creation Time” – bardzo motoryczny, niczym tętent kawalerii, przebijająca się przez umocnienia wroga. Miło brzęczy bas Johnego, oprócz pierwotnej surowości, znalazło się miejsce dla, klimatycznych, wolniejszych, złowrogich partii.
A new creation soon to be unleashed
In the shadowed depths valleys below
Goodbye mother earth...
Zagmatwanym wstępem „For They Shall Be Slain” szybko przeradza się w miłe dla ucha krwawe chłostanie. Bardzo mocnym punktem tego utworu są niepokojące riffy i jeszcze bardziej złowieszcza solówka na koniec. Warto zauważyć, że solówki na tym albumie są ograniczone do minimum! Grozę podtrzymuje „If They Had Eyes” z smolistymi ultra ciężkimi gitarami. Świetny patent z śnieżną zadymką na koniec, która idealnie współgra z mroźną okładką autorstwa Axela Hermanna. Średnie tempa poprzednich dwóch utworów, przełamuje bezwzględny oprawca „The Dark One”. Nie wiem dlaczego ale wersje z sesji z 1990 bardziej mnie przekonują. Zaśnieżone brzmienie płyty ma swój urok ale przez to utwory straciły na mocy. Mimo wszystko postanowienie nagrywania poza szwedzkim matecznikiem było bardzo dobrym posunięciem dla Unleashed.
Once upon
An evil time
Up in the north
Mighty men
Fought and died
By the sword
...Onward into glory ride
Zwłaszcza, że „nowe” utwory brzmią niemiłosiernie dobrze „Into Glory Ride”, znów przykuwa moją uwagę zaakcentowanymi talerzami. Fani krwawych opowieści wikingów zauroczeni będą tekstem, będący jednym z wielu hymnów na cześć nordyckich wojowników. Pożoga wojenna podtrzymana jest w „...And the Laughter Has Died” z miażdżącymi partiami perkusji i prostym smutnym riffem, który przeradza się w upiorne łkanie – Na Odyna! to bez dwóch zdań jeden z najlepszych momentów tej płyty.
Narzekając wcześniej na rozmyte brzmienie, stwierdzić muszę, że korzystnie wpłynęło na utwory zamykające pochód tego siarczyście mroźnego debiutu. Dewastujący „Unleashed”, słusznie opatrzony jest takim tytułem, to idealne zagęszczenie perkusji Andersa i gitar jest niemal wzorcowe dla gatunku.
Album wieńczy najdłuższy na albumie, „Where Life Ends”, rozkręcający się od powolnego doom metalowego riffu do standardowego death metalowego tempa. Bardzo klimatyczny utwór pełen kotłującego się gniewu i namacalnego mroku.
Nie był to szczyt możliwości Unleashed co zresztą szybko udowodnił. Należy jednak pamiętać o tym krążku, bezwątpienia jest to jeden z najlepszych debiutów w gatunku, słychać, że wikingowie walczyli o swój rozpoznawalny styl, który będą starać się pielęgnować w przyszłości. Hail Odin!
Inne tematy w dziale Kultura