
Jeszcze nigdy do tej pory składanie kawałków nie szło nam tak sprawnie. Jesteśmy pełni optymizmu i przekonani o tym, że trzecia płyta będzie zawierała najciekawszy materiał, jaki kiedykolwiek stworzyliśmy. Jeśli istnieje coś takiego jak syndrom trzeciej płyty, to czujemy, że jest to dla nas najlepszy moment, aby zmierzyć się z tym założeniem
Mess Age rozpędził się z wydawaniem krążków i niestety dostał zadyszki, trzecie dzieło zespołu okazało się ostatnim. Zespół jak to zespół przed wydaniem płyty mniej lub bardziej się napina obiecując arcydzieła. Kończę z tym malkontenctwem bo wzrok mój przykuwa scena rozgrywająca się na okładce, która mówi sama przez się.
Wzorem pierwszej płyty Rejected Burden zaczyna się od razu gitarową sieką bez żadnego pitu pitu. Stylistycznie zespół okrzepł, bywa często, że kolejny album jest rozwinięciem pomysłów z poprzedniego krążka, żeby nie powiedzieć, że bazuje na niewykorzystanych odrzutach. Nadal występują przeplatające się różnorodne wokalizy Raafa. Melodyjne, smutne riffy, intrygujące gitarowe ozdobniki jak np. w „Transfixed”. Muzycznie najwięcej słychać elementów death metalowych, zarówno tego melodyjnego („Everyday Paranoia”, „Illusion?”) i brutalnego(„Hatred”, „Alchemist”). Odbiło się to również na tekstach, które są jeszcze bardziej pokręcone a przy tym bardziej dosadne jak choćby w „Opium for Masses”
A figure nailed to cross with dirty needles
Oppressed grey mass in convulsions
Illusive sun is shining through the clouds of dust
They rule…
Nie brakuje na albumie charakterystycznych dla Mess Age technicznych połamańców za które w dużej mierze odpowiada Otwieracz jak np. „Hatred”, z pysznym basowym pasażem Marysia. O dojrzałości zespołu świadczy zwartość i bardziej skoordynowane kompozycje. Niespodzianką w wspomnianym utworze jest zagrana solówka przy użyciu tremolo. Nie zabrakło też bardziej soczystego death thrashowego łupania jakie uskuteczniane jest w „Generation of Unfleshed” który jest bardzo rozbudowanym, pełnym mocnych riffów kawałkiem upchniętych w pięć minut.
Bardziej nijakimi utworami jest „Downfall”, który ewidentnie jest zapychaczem. Bo jak go porównać z „Leash”, który chyba nie jednego zaskoczył piękną partią klawiszy i ezoteryczną aurą nawiązującą do starszych wydawnictw.
The more you keep me on a short leash
The more i want to be unleashed…
Niemniej gdyby nie zaskakujący „Leash” to końcówka płyty wypada trochę blado, powiedzmy, że brutalniejsze momenty „Alchemist” dobrze gniotą, ale jednak zabrakło pomysłów, zespół wpadł w własną pułapkę, tym razem zabrakło pomysłów. Jeżeli odrzucimy ten tok myślenia to owszem, album jest mocną pozycją w dyskografii ale nie najlepszą. Coś w tym jest bo jak inaczej wytłumaczyć umieszczenie dwóch utworów, różniących się tym, że jeden jest krótszy o minutę? Szkoda, że tak potoczyły się losy tego zespołu, kto wie co jeszcze by spłodził, zważywszy na potencjał jaki w nim tkwił.
Inne tematy w dziale Kultura