Horrorscope szybko okrzyknięto nadzieją współczesnego polskiego Thrashu obok takich zespołów jak m.in. The No-Mads i Virgin Snatch. O potencjale zespołu z Chorzowa świadczą muzycy którzy przewijali się przez zespół którzy grali i grają w np.Genesis of Aggression czy KAT i Roman Kostrzewski.
Warto pamiętać, że Pictures of Pain był pierwszym albumem w historii zespołu wydanym na krążku, był to też jeden z pierwszych wydawnictw wydanych przez Empire Records oraz to, że równolegle został wydany również w USA.
Przedpotopowe intro wprowadza nas powoli do samego epicentrum piekła. „Inferno”, średnie tempa klasyczne riffowanie bardzo dobre do kufla ewentualnie szklanki z czymś mocniejszym. Brzmienie werbla początkowo trochę razi ale ciepłe brzmienie całokształtu robi bardzo dobre wrażenie. Ciekawostką jest to, że przy pracy nad Pictures of Pain brało udział dwóch perkusistów sesyjnych niejaki Leo i Arkadiusz Kuś. Środowy pasaż z plemiennym rytmem(nie jednym jaki przewinie się na tej płycie), przechodzi do solidnego rasowego łojenia. Świetna rozedrgana solówka kończy się ekstatycznym piskiem. Buja kiedy trzeba przyspieszają w wyczekiwanym momencie, początek obiecujący. Tandem gitarzystów Pistelok i Blackpitfather świetnie się sprawdzał aczkolwiek na tym albumie potencjał nie został w pełni wykorzystany.
Jedziemy dalej początek „Higway of the Lost” od razu przywodzi na myśl katowski „Odi Profanum Vulgus” nie wiem czy to zamierzony „cytat”, hołd czy przypadek. Utwór bardziej chaotyczny mniej klarowny niż poprzedni. Liczne gitarowe ozdobniki. Leniwy wokal Baryły jest bardziej schowany na rzecz smagającej perkusji Leo. W plecione orientalne odgłosy poprzedzają zwariowaną krótką solówkę, wychwycić można też przez moment gitarę basową Tomasza Walczaka. Druga solówka bardziej poukładana z odpowiednim ładunkiem emocjonalnym, trzecia solóweczka na koniec najlepsze robi wrażenie.
Jebnięciem zaczyna się „Macabra Cadabra”, brzmienie z pogłosem, ogłuszająca perkusja nie ma to jak dobry łomot o poranku, nie ma to jak dobry łomot niezależnie od pory dnia i nocy. Wokal z brudną chrypą, trochę zbyt wysunięta perkusja Kusia zagłusza pozostałych, ciekawe przejścia zdecydowanie jest to perkusyjny utwór. Riff może na kolana nie rzuca ale za to solówka już nieźle sobie popierdala . Trochę za wolny utwór, brakuje też dynamizmu.
Bardziej kombinowane i melodyjnie robi się w „Darkest Future”, w dodatku można powiedzieć przebojowo, nie wiem po co tylko te syntezatorowe wstawki, które nijak pasują ale to naprawdę detal. W końcu główne skrzypce grają gitary, proste ale jakże zabójcze riffy – tego mi brakowało przez pierwszy kwadrans tej płyty. Klimatyczne zwolnienie bardzo wysmakowane . Kuś gra żywo, z polotem i ciekawymi patentami. Dodajmy do tego solówkę i mamy jeden z lepszych na tej płycie utworów. Finalne transowe riffowanie to jest po prostu „miszczostwo”, płynne przejście w solo i te stopy brzmiące jak karabin.
„Deal With the Devil” jest poprzedzony krótkim akustycznym tematem zatytułowanym „The Deal”– w sumie nie wiem po co oddzielono je od utworu. Kolejny smakowity zabarwiony whisky riff niepozbawiony chwytliwości. Kozacki riff kroczy z głową podniesioną ku górze, długi instrumentalny pasaż i kolejne świetne riffy do kolekcji. Maniera wokalna Baryły znów się zmieniła, głoś jest bardziej silny i zahacza odważnie o wyższe rejestry. Dużo się dzieje, utwór dynamiczny, wstawka quasi akustyczna, a po nich totalne gruzowanie. Połamana rytmika i następny świetny riff idący ku górze.
Intrygujący gitarowy wstęp a po nim wkracza soczysty przesterowany basiur Walczaka. Początek „Read the Signs” obiecujący. Niestety utwór w stylu dwóch pierwszych, trochę monotonnie napieprza Leo – śmiało można rzec, że ciekawiej na tej płycie zagrał Kuś. Znów pojawiają się różnego rodzaju „magiczne” wstawki, czyste wokalizy. Trochę jak na mój gust za dużo tych ozdobników, z czasem robi się co raz bardziej intensywnie .
Niezłym riffem zaczyna się „The Aztec Sun” , zawadiacko przykuwa ucho, bogaty w ciekawe przejścia, bardzo rytmiczny, średnie tempo dominuje. Jednak pomimo odpowiedniego zagęszczenia i siarczystego brzmienia podwójnej stopy jest to jeden z bardziej mdłych utworów na płycie.
Kolejnym przerywnikiem jest „Aargh Leonus” który jest kolejnym indiańskim pierwotnym akcentem – nie zabrakło tytułowego - „arrgh”.
Wracamy do cywilizacji białego człowieka i dobrego thrashowania w „Count the Dead”. Już sam początek to totalny odlot, utwór dobrze nasmarowany leci przed siebie. Podwójna stopa nie zagłusza nachalnie reszty, zachowana jest odpowiednia proporcja. Roziskrzona solówka, z odpowiednią ikrą. Kolejną uwagą do całokształtu tej płyty to jest czas trwania niektórych utworów, który mógłby być nieco krótszy w pewnym momencie robi się monotonie. Nie pomagają nawet skrzypienie drzwi, za mało się dzieje(nie licząc może finałowej solówki, która rzeczywiście ma momenty), żeby to ciągnąc w nieskończoność.
Utwór tytułowy kończy tą niezłą płytkę, dziwne intro i przechodzimy do tłusto brzmiącego srogiego lania, co jakiś czas rozmyty eteryczny riff wyłania się i obnaża swoje brudne oblicze. Roztańczone rytmy bujają aż miło, stąpające riffy, wysmakowane solo i świetna melancholijna końcówka. Kapitalny koniec.
Album jest nierówny choć może moje oczekiwania jako jednego z najlepszych współczesnych thrashowych zespołów w Polsce były zbyt wygórowane? Zwłaszcza, że nie ukrywam w tej materii bliskie mi są dźwięki generowane przez Virgin Snatch. Mimo wszystko zespół wyprzedził swój czas –kolejny boom na Thrash miał nadejść parę lat później. Na pewno słychać, że Horrorscope dużo serca włożył w ten album, jest szczery i profesjonalny, ale ten diament na szczęście został odpowiednio obrobiony czego dowodem są brylanty zawarte na dwóch kolejnych albumach.
Inne tematy w dziale Kultura