Ignatius Ignatius
214
BLOG

Mortification: Triumph of Mercy - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

W 1996 roku lider zespołu zachorował na ostrą białaczkę limfoblastyczną, nie wchodząc w szczegóły, lekarze diagnozowali, że życie jakie pozostało Steve’owi można liczyć w dniach. Jedyną szansą był przeszczep szpiku do którego doszło ale nie obyło się bez komplikacji, szpik dawcy został przez organizm Steve’a odrzucony. Jednak mimo wszystko Steve wdzięczny Bogu żyje, ma się dobrze i dalej stoi na czele prężnie działającego Mortification. Z tym tłem historycznym odbiór tego albumu może być już nieco odmienny. To właśnie cudowne ozdrowienie Australijczyka jest tytułowym zwycięstwem miłosierdzia i motywem przewodnim płyty z 1998 roku . Teksty są bardzo życiowe i poważne, dotyczą walki o życie również w wymiarze duchowym(grzech, zwątpienie ale i bezgraniczne zaufanie Bogu). Niestety przyznać trzeba, że ta wspaniała otoczka przerasta zawartość, która jest strasznym spadkiem formy zarówno kompozytorskim jak i realizatorskim – w porównaniu do poprzedzającego Triumph of Mercy albumu – trudno jest uwierzyć, że to ten sam Mortification. Album ten nie brzmi nawet surowo, brzmi jakby był niedopracowany, żeby nie napisać niedorobiony.

Takie wrażenie już mamy podczas słuchania pierwszego utworu pt. „At War with War” – Steve chyba nie był w pełni sił bowiem wokale na pograniczu growlu brzmią bardzo wymęczone i na siłę, to samo tyczy się jego gry na basie – brakuje ewidentnie ikry. Tyczy się to też nie wiedzieć dlaczego pozostałych instrumentalistów, którzy też jakby stracili werwę i wypalili się po pełnym pomysłów EnVision EvAngelene.

Tytułowy utwór ma się już lepiej chociaż wszystko to brzmi nadal bardzo ociężale z licznymi zmianami tempa za to z ginącym mało wyeksponowanym wokalem. Radosny riff  odzwierciedla nadzieję w walce z białaczką. Sama kompozycja to taka mała epicką mini suita. Przemieszany tu jest klasyczny rozpędzony Heavy Metal z punkową surowością zwieńczoną  thrashową klamrą.

Nie ma co skreślać od razu tej płyty w takim „Welcome to the Palodrome” mamy bardziej żwawe i żywiołowe granie, przytłumione brzmienie perkusji brzmi tutaj intrygująco. Utwór posiada optymalną intensywność ocierającą się o Death Metal. Zastanawiające są tylko dziwne efekty gitarowe, które brzmią jakby były… z kreskówki?

Nieźle się ma też „From Your Side”, bardzo rytmiczny Groove , który szybko zapada w pamięć. Na pierwszym planie nareszcie uczciwie pulsuje bas, trochę zbyt schowana jest perkusja Keitha Bannistera.  

Przyzwoity jest również „Influence” intro zagrane na basie, utwór leje się smoliście, wyczuwalny jest klasyczny feeling. Całości zabarwia klimatyczna melodeklamacja z nostalgiczną solówka gitarową i minimalistyczną sekcją rytmiczną. Solówka z czasem staje się bardziej wyrazista. Melancholijny stonowany utwór wpada w ucho ale ma przynajmniej swoisty pazur.

Poprzedni utwór mógł nas trochę uśpić, dlatego na pobudkę dostajemy szybki intensywny rytm, z czasem robi się co raz bardziej chaotyczny i w efekcie jeden z bardziej brutalnych na płycie utworów. Kontrast jest piorunujący zwłaszcza nagle wyrwani ze snu nie wiemy co się dzieje. Dziwnym klimatem osnuty jest ten utwór powiedziałbym nawet narkotycznym(?!) zwłaszcza jeżeli chodzi o solówkę Lincolna Bowena.

Do chwytliwego, leniwego bujania wracamy w „Raw is the Stonewood Temple”, jest to mieszanka czystych wokali z growlem, ciężki riff momentami trochę się dłuży. Ezoteryczna, przytłumiona solówka Lincolna w drugiej połowie przechodzi w lekką kakofonię, utrzymaną w standardzie – co niestety nie wnosi nic interesującego. Druga lekko pulsująca solówka też niestety nie jest wyrazista. Pomijam do tego płaskie brzmienie perkusji…

Idzie nowe, w „Unified Truth”, mięsisty rwany bas, utwór osadzony w bardziej nowoczesnej stylistyce. Mamy tutaj niby połamany rytm ale wydaje się to to bezpłciowe – to już nawet nie jest minimalizm. Utwór sprawia wrażenie nagranego od niechcenia. W połowie panowie raczyli się przebudzić i dołożyć do pieca ale nic to nie zmienia.

Lepsze wrażenie sprawia już „Visited by an Angel” przynajmniej można wyczuć emocje i dramaturgię jakiej brakowało mi w poprzednich dwóch utworach. Zresztą zważywszy na ich jakość to nie była znowuż aż taka wielka sztuka. Jest to zdecydowanie bardziej pomysłowe granie w wolniejszym tempie. Ewidentne odwołania do Heavy Metalu, zwłaszcza w galopującej drugiej połowie i nareszcie dającej się słuchać solówce.

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura