Dokładnie dwie dekady temu w roku 1994, kiedy to część świata Metalu modernizowała się i goniła za nowymi trendami, jakie wytyczone zostały przez bandy pokroju Exhorder, Pantera , Machine Head - Mortification nie miał zamiaru pozostać w tyle i kolejny raz koniunkturalnie podeszli do tematu nagrywając swój najlepiej sprzedający się krążek.
W „Clan of the Light” Główną różnicą jaką od razu można usłyszeć jest corowy krzyk niż growl. Mortification dorzucił do swego mocnego brzmienia niejedną szczyptę rasowego Groove. Utwór jest melodyjny, posiada zróżnicowane riffy, również te spokojniejsze dla zaczerpnięcia łyka powietrza. Tylko na moment bo po chwili zespół wraca do szybkiego, rytmicznego naparzania.
Drugim utworem jest tytułowy „Bloodworld” zaczynający się niczym płaczliwa powerballada ale to tylko przekomarzanie się bowiem szybko piękne dźwięki idą w odstawkę na rzecz brudnego technicznego thrashu. Sekcja rytmiczna tradycyjnie jest największym atutem Mortification. Warto nadmienić, że doszło do bardzo poważnej zmiany personalnej- odchodzi wyśmienity perkusista Jayson Sherlock a na jego miejsce wskakuje Phil Curlis-Gibson. Solówki gitarowe Michaela są nadal zredukowane do minimum.
W „Starlight” już nie ma, że boli i serwowane jest agresywne rozpasanie. Perkusyjna kanonada Phila nakręca machinę wraz z bujającym riffem Michaela. Bardzo motoryczny utwór, głowa sama wyrywa się do headbangingu, pojawiają się growlowe wstawki Steve’a brutalizujące wydźwięk. Proste riffy, prosta forma ale jest moc, może nieco dłuży się monotonne wciąż wykrzykiwanie tych samych fraz ale najważniejsza jest muza. Gwałtowne zmiany tempa w końcówce i brutalniejsze wokalizy świetnie kończą utwór. Ewidentnie nowoczesne granie mamy w „Your Life” wolniejsze tempo, ciężej osadzone gitary. Phil odpala niczym serię z ciężkiego karabinu ołowianą podwójną stopę, riff jest wesoły z pewną dozą thrashowej bezczelności. Steve nie może być gorszy zapodając tłuuusty bujający bas wykrzykując silnym wokalem teksty zahaczając o wyższe rejestry.
Bijące dzwony, uduchowione chóry w tle i hipnotyzujący riff na basie wprowadzają nas w „Monks of The High Lord”. Tu również mamy nowoczesne granie z zróżnicowanymi wokalizami, częściej pojawiają się growl. Selektywny muzyczny minimalizm, zalewa nas ścianą dźwięku tworząc atmosferę kontemplacji. W drugiej połowie bardziej zadziorny riff i pulsujący bas sprawiają wzrost dramaturgii utworu a melodyjna solówka nadaje utworowi epickości. W dalszej części jest tylko lepiej jeszcze, bardziej bujający bas, nieco szybsze tempo i powrót do selektywnego grania z początku. Utwór jest bardzo poukładany bez znamion chaosu. Dynamiczny koniec urywa się na growlującej melodeklamacji.
Jak komuś podobał się wstęp do „Bloodworld” to początek „Symbiosis” jeszcze bardziej może chwytać za serce. Akustyczna leniwa gitara płacze, następuje uderzenie przerywające wyciszenie i panowanie rozpoczynają bardzo ciężkie gitary, potężny domowy, mrożący krew w żyłach riff - włącza się jeden z brutalniejszych wokali na płycie przywołujący na myśl Scrolls. Utwór nabiera rumieńców i się rozkręca do średnich temp. Zadziorny riff niczym galopujący jeźdźcy apokalipsy. Pikanterii dodaje ni stąd ni zowąd oldschoolowy riff i gwałtowne przyspieszenie, połamane rytmy perkusji i feeria niszczycielskich riffów. Bardzo złożony i pełen niespodzianek utwór mający siedem minut – które idealnie zostały zagospodarowane bez grzechu marnotrawstwa.
Tytuł „Love Song” na szczęście bardzo mylący z błędu wyprowadzają chropowate brudne gitary, zespół kontynuuje patetyczne wolne granie. Nieznośnie urywające się riffy i pojedyncze chaotyczne uderzenia perkusji wzmacniają wydźwięk tworząc trasowy nieco „industrialny” posmak. Z transu wybija nas na moment przymulona solówka poczym powracamy do mantrowego mechanicznego riffu.
Następny utwór dla metalowej braci może być odebrany jak na bluźnierczą prowokację(o ironio) „Live By The Sword” jak na parafrazę Slayera przystało, czas na błyskawiczny skomasowany atak, bardziej zwiewny, najszybszy utwór na płycie,. Bardzo intensywny i odpowiednio zagęszczony. Dobre wrażenie robią miażdżące wstawki , krótko mówiąc bardzo energetyczne, potężnie brzmiące granie.
Jednym z najciekawszych momentów na Blood World bezwątpienia jest utwór o tajemniczym akronimie” J.H.S.H.” (Jesus Grind Satan's Head ) to półminutowa grindowa humoreska świetny patent, pomyśleć tylko że w tym samym roku Litza na Infernal Connection darł się 66.6 oooh!
Ten zróżnicowany pełen udanych pomysłów zamyka „Dark Allusions”, dziwny riff przechodzący w cudowne biczowanie dźwiękiem niczym wielkanocni biczownicy na Filipinach. Długi pasaż zdominowany przez ciężkie, mroczne, nowoczesne riffy. Tynk ze ścian leci za sprawą wysuniętej podwójnej stopy i bardziej brutalnego niż zwykle wokalu, który schowany jest za ciężkimi ogłuszającymi gitarami. Karkołomne przyspieszenie i wokal Ala Tomek Araya (sic!) śmiało utwór mógłby się znaleźć na Divine Intervention. Na koniec wycie wilków i szyderczy śmiech kończą to wielkie dzieło.
Potężna płyta chyba nawet bardziej ją lubię niż Scrolls, chodź to chyba zakrawa o bluźnierstwo.
Inne tematy w dziale Kultura