Wieść o drugim albumie Terrorizer wywołał parę lat temu nie małe emocje. Jedni nie mogli wysiedzieć w miejscu z podniecenia, innym włączyły się malkontenckie klimaty, że na co komu dziś? Nieistotne, album powstał, o skok na kasę raczej bym nie podejrzewałbym tamtej ekipy, w końcu to nie zestaw kolęd w rockowych aranżacjach. W radiu nie puszczali Trudno też było oczekiwać od Terrorizer cokolwiek nowatorskiego – taki album jak World Downfall nagrywa się rzadko częściej niż raz.
Demoniczne intro przygotowuje nas na nadejście mroczniejszych dni(cóż za przykład samosprawdzającej się przepowiedni). Jest, zaczęło się - Sandovalowe tempo tytułowego nagrania otwiera drugą odsłonę Terrorizera. Utwory są dłuższe niż na World Downfall i reprezentują starą szkołę grania. Nic dziwnego bowiem część utworów na tym albumie to odgrzewane trupy jeszcze z demówki a te nowe niczym im nie ustępują. To jest niespełna czterdzieści minut esencji surowej ekstremy na wysokim technicznym poziomie. Jest prosto i do przodu jak seria z AK-47 dosięgająca celu.
Riff Jessego imitujący syrenę alarmową w „Doomed Forever” wręcz podświadomie oddziałuje zapraszając do moshowania. Utwór zaskakuje jak na Teorrizera dawką klimatu - i odgłosy bicia dzwonów w drugiej bardzo ciężkiej połowie utworu. Początek „Mayhem” to perkusyjna uczta dla uszu, która kojarzy mi się z pewnym utworem Black Sabbathu.
Na poprzedniej płycie nie było żadnych smaczków, tutaj pojawiają się pewne efekty takie jak w death’n’rollowym „Blind Army” gdzie tak cudownie skandują chórki i mielące riffy gitarowe i zaznaczony bas. Utwór jest ciekawie złożony, odpowiednio patetyczny z szarpanym riffem, który brutalizuje całokształt. Przyspieszenia zmiany tempa niebanalne riffy chodź proste jak zardzewiały drut.
Takie utwory jak „Legacy of Brutality”, „Creamtorium” czy „Blind Army” mają w sobie bezczelność i swoistą luzackość bandy wojska która wyszła właśnie do cywila ochoczo celebrując i napastliwie oznajmiając tą wspaniałą nowinę wszem i wobec.
Jednym z wspomnianych odgrzewanych kotletów jest „Dead Shall Rise” z dopiskiem v.06. Niestety nie było to dobre posunięcie ponieważ nie ma szans a żeby przebić oryginał. Brzmi to jak dobry ale jednak cover. „Victim of Greed” jak na Terrorizer to niemalże suita… ciekawe co by było gdyby rzeczywiście ten trzynastominutowy utwór znalazłby się na tym albumie czy rzeczywiście byłaby to rewolucyjne? Po latach każdy marzył(nawet nie przyznając się do tego) i łudził się ale ten zespół nie będąc w 100% oryginalnym składzie nie miał prawa przeskoczyć spontanicznej jedynki… to po prostu jest utopia.
Na koniec mały eksperymencik „Ghost Train”- poryte outro, warto wspomnieć, że partia klawiszowa została zagrana przez Sandovala. Utworu nie powstydziłby się nawet Laibach i to z okresu Novej Akropoli.
Niektórzy zarzucają, sztuczne brzmienie, ja tego nie dostrzegam, bo i tak przy takiej surowej konwencji album jest odtrutką na przebajerowane i przekolorowane nowoczesne produkcje.
Szkoda, że tak to się skończyło, trudno uwierzyć, że album Terrorizer wydany po siedemnastu latach okaże się ostatnim dla Jessego, który zmarł niecały tydzień po premierze recenzowanego krążka. Podjerzewam, że chorując tak poważnie wiedział, że czas może mu się kończyć.
Inne tematy w dziale Kultura