
5 dni(słownie pięć) dni – tyle nagrywano najbardziej znienawidzony krążek Deicide. Pewnie nie jedna okładka tej nieszczęsnej płyty była przemoczona od plwocin „wiernych” fanów… Przy okazji okładka podsumowuje ówczesną twórczość zespołu, nawiązując do symbolicznych okładek poprzednich wydawnitw.
Początek nowego tysiąclecia dla Bentona i spółki zapowiadał się burzliwie, zespół zamyka pewną epokę nagrywając ostatnią płytę dla Roadrunner Records. Legenda głosi – zespół miał zrobić wytwórni na złość być zrobiony na złość i celowo krążek miał być słaby. Ja odbieram In Torment in Hell jako skumulowanie, szczerych emocji podsycanych konfliktem z Roadrunnerem. Dziwię się malkontentom bo ten album jest jednym z najbardziej autentycznych płyt tamtych lat – ta płyta jest zrobiona na wkurwie i to słychać. Deicide wrócił do Brutal Death Metalowego dziedzictwa z początku swojej chlubnej kariery. Oczywiście słychać mankamenty i niedoróbki tego albumu, co jest głównym efektem napisania go w pośpiechu, nie mniej dzięki temu brzmienie zyskało na autentyczności, albumu brzmi jeszcze bardziej oldschoolowo, żeby nie powiedzieć klasycznie. Po trochę za bardzo wypieszczonych Serpents of the Light i Insinrateheymn jest miłą odmianą.
Zawartość In Torment in Hell to osiem intrygujących mniej lub bardziej nieobrobionych brylantów. Już na starcie zostajemy rozbrojeni przez typowe dla zespołu, cyniczne poczucie humoru. Następnie rażeni jesteśmy piekielnie brutalnym growlem. Zarówno tytułowy utwór jak i następny „Christ Don’t Care”, to brudny Brutal Death Metal! Jakiego nie było od lat słychać na krążkach Deicide. Powtórzę jeszcze raz dziwię się krytyce tego albumu, jasne że kompozycyjnie nie dorasta dwóm pierwszym krążkom do sandałów, ale jest to przynajmniej udana próba nawiązania do ich klimatu. Warto zwrócić uwagę na zwalające są z nóg nieocenione kosmiczne, chaotyczne solówki braci Hofmann.
Pasaż otwierający w „Vengeance Will be Mine”, zabija i nie wierze, że w chwili premiery się nie podobał , tak samo jak „efekty specjalne” Bentona i jego demoniczno opętany repertuar „ugh”, powrót rasowych skrzeków – kto na to nie czekał?. Połamane rytmy w średnio szybkim „Immient Doom”, czyż ten kawałek nie wpisuje się w jeden z prekursorskich przykładów Blackened Death Metalu ? Jeszcze lepszym przykładem starej szkoły jest „Child of God” - Death Thrashowa młócka z licznymi zmianami tempa, z porytym chwilami monotonnym riffem .
Największą wadą tej płyty jest jej końcówka, przytłumiony, zadymiony „Worry in the House of Thieves” urozmaica album, przy tym brzmi groteskowo ale za to solówki rekompensują trochę głupawe szczekanie Bentona.
Album nie jest jednolity, poszczególne utwory są wyraziste i nie stapiają się w bezsensowną maź. Standardowo album to półgodziny Deicidowskiego mielenia, po tym albumie tak jak w przypadku kilku ostatnich z naciskiem na Insineratehymn czuję się niedosyt, zwłaszcza, że ta płyta nieznośnie się urywa, nie ma charakterystycznej dla tego zespołu klamry spajającej. Na koniec pytanie retoryczne – czego właściwie długowłosa brać oczekiwała po Deicide Anno Domini 2001? Progresu w stylu The Sounds of Perseverance?! Już poprzednik In Torment in Hell pokazał, że nie dla Deicide pisane eksperymentowanie. Zresztą niektóre późniejsze płyty też to pokażą. Reasumując dupy nie urywa ale przyznać trzeba - Deicide z klasą rozstaje się z wytwórnią, ślepcy nadal będą pluć na oślep, skreślając przyzwoity krążek. Ich wybór i strata.
Inne tematy w dziale Kultura