Ignatius Ignatius
944
BLOG

Deicide: Legion - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

http://www.metal-archives.com/images/1/1/2/2/1122.jpg

Nie będę oryginalny zaczynając recenzję od cytatu: Legion is my name,because we aremany.

 

Nie dziwi intro z kozami w rolach głównych, ta płyta w pewnym sensie nie będzie dziwić już do jej końca w najlepszym tego słowa znaczeniu. Legion nie dziwi, bo po tak mocnym debiucie wszyscy marzyli żeby zespół chociaż utrzymał poziom tamtego nieokiełznanego inferno. Jest to bez wątpienia „sequel” zawierający udoskonalone składniki Deicide. Benton swoją głębia growlu i skrzekiem zabija. Technicznie album jest jeszcze bardziej dopracowany, połamane tempa, poryte riffy i wyśmienity bas generują kosmiczny chaos zdominowany przez moce piekielne. Legion swoją satanistyczno okultystyczną otoczką dziś już nie szokuje i pewnie wywołuje nawet uśmiech politowania, ale przyznać trzeba, że spójność konceptu jest godna uwagi, tajemnicza okładka, ideologicznie zaangażowany lider, który wypalił sobie na czole krzyż(inspiracja Charlsem Mansonem i jego swastyką na czole?) i zapowiadał swoje samobójstwo w symbolicznym wieku 33lat… ale stchórzył  tłumacząc się, że tylko frajerzy sami się zabijają(może źle go oceniam i akurat wspaniałomyślnie dojrzał?) Jedno jest pewne to wszystko miało na celu straszenie małych dzieci ewentualnie ich babcie. To co się liczy to bezkompromisowa muzyka, która sama broni się najlepiej. Kto był na Florydzie doskonale wie dlaczego jest kolebką USDM, tak jak Kalifornia jest kolebką Thrashu i ogólnie przemysłu rozrywkowego. Piekielna temperatura, gęste powietrze parzące nozdrza i lepka wilgoć z bajecznym Disney Worldem w tle. Tak, tak muzyka Deicide jest tak samo wspaniale mordercza i kiczowata, bo czy Glen Benton to nie jest taka Myszka Miki krzycząca Go fuck your god!  - w końcu czy nie za to kochamy Rock’n’Rolla? Pewne jest jedno, zespół/Roadrunner Records na swoich czarcich pomiotach nieźle zarobił, zasłużenie sprzedając setki tysięcy płyt.

Wróćmy jednak do  drugiej płyty Bogobójców, te nie całe pół godziny to brutalna, piekielna jazda pełna fenomenalnych riffów i solówek Hoffmanów, i nieludzkiej gry Asheima. Utwory chodź krótkie i zwarte, przez cały czas budują napięcie, sprawiają, że ma się ochotę na jeszcze i więcej. Deicide po raz kolejny obronił się i zdał egzamin z szeroko rozumianej skrajności. Słychać, że zespół rozwinął się pomiędzy jedynką a Legionem, od razu słychać kokieterię stosowanych  przez instrumentalistów ozdobników, każdy w zespole mocno akcentuje swój udział w tym morderczym procederze. Najlepszymi momentami na tym piekielnie doskonałym albumie jest otwierający, „Satan Spawn, The Caco-Daemon”(aż dziw, że nikt wcześniej nie dosłyszał się w tekście „Kaki Demona”), „Trixfixon” i mógłbym w sumie pewnie wymienić wszystkie utwory z tej płyty bo ona w całości jest niczym blitzkrieg, za sprawą tych wszystkich zmian temp, w tym licznych przyspieszeń, które dowodziły na to, że można jeszcze szybciej i jeszcze brutalniej grać. Ileż padało oskarżeń ze strony niedowiarków z branży muzycznej, że nie jest możliwa taka szybka gra i że Deicide oszukiwał podkręcając tempo w studiu…

Ta płyta to potwór z którym chociaż raz trzeba się zmierzyć, na pewno na długi czas pozostanie jego cień w umyśle słuchacza.  Jedyną bolączką jest to, ze tak szybko się kończą zarówno poszczególne utwory jak i cała płyta. Dziwi za to, umniejszanie rangi tego wybitnego krążka przez sam zespół, czego bolączką jest absencja utworów podczas gigów nasuwający skojarzenie z casusem Metalliki z ...And Justice for All. 

W skrócie Legion tak jak debiut to są płyty totalne, to są płyty z pod znaku „Jeszcze”.

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura