
Bogobójstwo…
a) Trzeba mieć niesamowicie wydumane i spaczone ego.
b) Być nieźle pierdolniętym.
c) Być wybitnym zespołem ,będącym jednym z prekursorów Death Metalu.
Tak się dziwnie złożyło, że wszystkie te trzy podpunkty pasują do Tytana Death metalu rodem z Florydy. Miłośnikom ciężkich brzmień zespół nie może być obcy dla niewtajemniczonych(o ile takowi istnieją) pokrótce - jak sama nazwa wskazuje jest to jeden z najbardziej kontrowersyjnych zespołów, jakie nosił kiedykolwiek ten padół łez.
Debiut o tym samym tytule, zaczyna się z jednej strony matematycznie precyzyjnie a z drugiej opętanie, bluźnierczo, siarczyście. Cóż za mało wyrafinowana i brutalna mieszanka. Debiut Deicide to totalna satanistyczna rzeź, genialne brzmienie stanowi kwintesencję brutalności wyznaczające standardy Death Metalu lat 90. Samozwańczy Antychryst Glen Benton w odhumanizowany sposób skrzeczy i mniej lub bardziej czytelnie Growcu. Benton chyba rozpruł sobie wszystkie żyły i gardło żeby taki efekt osiągnąć. Wszystkie te demoniczne ozdobniki, jęki, spazmy budują demoniczny klimat. Bracia Hofamann porażają techniką a zarazem prostymi riffami, które zwalały i zwalają każdego na kolana po dziś dzień – nawet najtwardsi nie mają szans. Nie wspominając o Stevie Asheimie, który swoją nieludzko szybką grą nadawał rytm tej śmiercionośnej machinie.Album zbudowany jest w przeważającej mierze z ledwo ponad dwuminutowych kopów w ryj. Naprawdę zabójcze tempa, brzmienie ostre jak żyletki, szarpie riffami i rytmem bardziej niż ich zużyte koleżanki. Klimat albumu ewidentnie śmierdzi latami 80, słychać czyste szaleństwo prekursorów Thrashu i siarkę prekursorów Black Metalu.
W trakcie słuchania tej płyty doszedłem do wniosku, że nie ma sensu rozbijać tego albumu na czynniki pierwsze, to jest jeden wielki piekielny wyziew, który należy traktować jako całość, nie znaczy to ze album jest monotonny, wręcz przeciwnie hit goni hit, z utworu na utwór co raz bardziej zostajemy pochłonięci przez te bezkresy jeziora wrzącej smoły mieszanej przez załogę z Florydy. Nic się album nie zestarzał może po za trochę groteskowymi momentami takimi w „Dead by Dawn”. Ta płyta w chwili wydania stała się klasykiem, zresztą nie miała wyjścia to jest esencja i efekt wyścigu szczurów o miano najbardziej brutalnego grania. Wszystko zgodnie z zasadą szybciej, mocniej, brutalniej.
Niesamowity klimat ma „Carnage in the Temple of Damend” z fragmentem przemowy Jima Jonsa (guru sekty Świątynia Ludu, której członkowie pod namową Jonsa popełnili masowe samobójstwo - 900 osób otruł o się cyjankiem), zróżnicowanym wokalem, świetnie urozmaica szybko wypluwane niczym bluźnierstwa opętanego podczas egzorcyzmów.
Następny „Mephistofeles” jest bardzo chwytliwy(zwłaszcza perkusja w intro), nie jest więc to „Sztuka dla sztuki” co się zdarza w przypadku współczesnych zespołów.
Od „Lunatic of God’s Creation”(również poświęcony słynnemu liderowi sekty Charlsowi Mansonowi – (zresztą kogo On nie inspirował w muzyce rockowej) po „Crucifixation”, mamy do czynienia z arcydziełem, nie ma tu żadnych zapychaczy, optymalny czas trwania płyty nie nuży, wręcz przeciwnie ma się ochotę na więcej i więcej. Na szczęście długo nie trzeba było czekać na przybycie Bogobójczego Legionu…
...Amen.
Inne tematy w dziale Kultura