One love in red who loves darkness
one love in white who loves darkness
one love in black who loves darkness
one love supreme who loves darkness
one little butterfly who loves darkness
one tear to cry who loves darkness
one billion angles loves darkness
'cause even God loves darkness
Apetyt po poprzednim albumie rósł z każdym rokiem oczekiwania. Był prawdopodobnie równie wysoki jak w przypadku Amanethes. Czekałem na rozwinięcie solidnej poprzedniczki wciąż łudząc się na kawał ostrzejszego grania zwłaszcza, że skład został poszerzony o drugiego gitarzystę w postaci Rogera Öjerssona(dobry omen - kozak ma Ö w nazwisku niczym Motörhead).
Okładka stworzona przez Johana jest niczym negatyw okładki poprzeniego albumu, również pełna religijno filozoficznej symboliki. Poprzednia była zimna i mroczna najnowsza jest rozświetlona pełnym mistyki słońcem.
Podniosłe patetyczne intro otwiera tytułowy utwór najnowszego albumu Tiamat. „The Scarred People” jest rozmyty wręcz nieskoordynowany, na pewno dużo się dzieje. Czuć mroczną magię tego zespołu w wielowymiarowej muzyce pełnej głębi. W połowie słyszymy melodeklamacje, wtóruje jej psychodelia klawiszy. Metalicznie brzmiący werbel przebija się przez duszne tło. Pod koniec znów mamy monolog w oddali biją dzwony, mistrzowsko zbudowany klimat stopniowo wyciszający do samego końca.
„Winter Dawn” tu jakby ostrzej i jeszcze większy niepokój. Szarpany ciężki riff, melodyjny przebojowy wokal Edlunda na przemian z zawodzeniem. Brzmienie bardziej klarowne, liczne zmiany nastrojów i ten niepokój gdzieś w tle. W połowie zabieg powtórzony jak w poprzednim, znów mamy melodeklamację a tle mamy orientalnie brzmiącą elektroniczny ambient.
Tytuł „384 - Kteis” intryguje tak samo jak muzyka za nią się kryjąca. Tu już mamy totalną narkotyczną jazdę przełamywanymi mrocznymi i tajemniczymi odgłosami i nieokreślonymi zawodzeniami, które momentami stają się groteskowe. Pojedyncze dźwięki pianina potęgują grozę tego utworu. „ Radiant Star” początkiem od razu przywołuje na myśl „Do You Dream on Me?” Utwór ten śmiało mógłby się znaleźć na Wildhoney, znów jesteśmy karmieni magicznym elektronicznym tłem które zostało świetnie wymieszane z elementami symfonicznymi. Nie brzmi to sztucznie wszystko ładnie się zazębia i uzupełnia. Tylko ta solówka gitarowa w połowie swoim brzmieniem delikatnie odstaje i nie rzuca jakoś specjalnie na kolana(z drugiej strony wirtuozerii nikt nie wymaga od tego zespołu).
Słonecznie rozpoczyna się „The Sun Also Rises”.
Let the seven deadly sin
Resurrect what lies within
A few more minutes in the flames
That is my game
To już piąty utwór i ani słychu ani widu czegoś na miarę „The Equinox o the God”… Kolejny senny utwór z kapitalnym delikatnym nastrojowym tłem. Brzmienie albumu jest bardzo ciepłe rozświetlone zdecydowanie to go odróżnia od mrocznej poprzedniczki. Tutaj już solówka idealnie wpasowuje się w klimat utworu i trochę bardziej miesza. Zastanawia mnie tylko dlaczego lepsze solówki są bardziej schowane a uwypuklone są te całkiem przeciętne jak to było w poprzednim utworze. Specyficznym instrumetalem okazuje się następny krótki „Before Another Wilbury Dies”, który tak jak na poprzedniej płycie jest rozwinięciem poprzedniego utworu. W tym krótkim utworze słychać bardziej złożone partie perkusyjne i bardziej ostrą, wyśmienitą solówkę.
Dziwnie przesterowana gitara rozpoczyna „Love Terrorists” pojawiają się syntetyczne efekty, które prowokują „eksplozję” żywych instrumentów, wszystko jednak w ramach odrealnionego spaceru na jawie, kolejna dawka dusznej atmosfery upaja słuchacza. Już w tym miejscu mogę stwierdzić, że mimo moich obaw album jest zróżnicowany i posiada więcej smaczków niż poprzedniczka, przy tym zachowując większą spójność niż ostatnio.
Can you hear me? Can you hear me?
On a 42 inch plasma screen I watch the tears of Judas
Crying out all Gods are dead and hacked into little pieces
Narzekałem na solówki? Solo w „Love Terrorists” jest pięknym zadośćuczynieniem, tyle emocji w tym utworze się kotłuje zwłaszcza na sam rozdzierający koniec. Szkoda że dobra passa nie została pociągnięta dalej.
„Messinian Letter” jest niestety odpowiednikiem „Meliae” mało który zespół jak Tiamat tak zręcznie żongluje klimatami. Dla Szwedów nie ma jak widać granic... Słychać to też w „Thunder & Lightning” będący laurka ozdobioną watą cukrową. Utwór ten zresztą był skomponowany jeszcze z myślą o projekt poboczny Johana czyli Lucyfire.
Your blood is cold as ice in the summer
And you're steaming hot in the winter
You lived your life on Baphomet's throne
And you are so much like me
|
Kto by pomyślał że można tak słodko o Bafomecie śpiewać? Tak poważnie to utwór na pierwszy rzut ucha może odstraszyć swoją infantylnością ale ma w sobie coś takiego przykuwającego. Może to ta właśnie melodyjność na swój sposób przerażająca? Podkoniec utwór się rozkręca, a całość ratuje niezła solówka tylko po kiego ten tamburyn musi tak kołatać?!
Sielanką pełną odgłosów przyrody i ciepłym rozpromienionym akustykiem zaczyna się „Tiznit” będącym drugim utworem instrumentalnym . Za jego sprawą zapachniało wiosną…
Jest to zarazem wstęp do utworu zamykający podstawowy program płyty. Jednakże wersja poszerzona w tym miejscu posiada pierwszy bonus będący coverem „Born to Die” będąca ciekawą interpretacją popowej wykonawczyni Del Rey którą w subtelnym skrócie charakteryzują słowa niejakiej Rzyny:
Kacze wargi, okropne szponowate paznokcie i w jednym występie kreacja na hipiskę, w drugim na dziwkę a jeszcze w trzecim na mega rockowa dziewczynkę
Nie ma to jak kobietę ocenia druga kobieta… Przy okazji oryginał ma posmak lekko gotycki za sprawą mdłego wokalu Del Rey i ogólnego klimatu utworu. Dobór tego utworu z jednej strony mógłby być przejawem „odwagi” a z drugiej może podświadomość szepcze Edlundowi, że konwencja popu(ambitniejszego ale jednak) na stałe zakorzeniła się w jego muzyce.
Standardowe wydanie zamyka wspomniany „The Red of the Morning Sun” mający coś z kultowego „Gaia”, jest to idealne niepokojące zwieńczenie tego tripowego albumu. Utwór posiada wiele ciekawych smaczków i jest swoistą narkotyczno mistyczną wyliczanką.Największym mankamentem jest stanowczo za krótki czas jego trwania!
One part of crystal oxygen
Two parts of glycerine
Three parts of cold spring water
To bring back the four river daughters
Five steps out of the black room
With six six six of gloom, leaving
Seven sea shells on the shore
Whisper eight nine ten and I wanna hear more
Następnym bonusem jest kosmiczny cover Bossa czyli „Paradise” Bruca Springsteena. Co ciekawe wokalu użyczył Öjersson.
Oprócz dwóch coverów dostajemy dwa koncertowe bonusy w postaci „Divided” i „Cain”. Ten pierwszy brzmi inaczej za sprawą mocno zaakcentowanego drugiego wokalu i ciekawej wokalnej i klawiszowej improwizacji ,zdecydowanie lepszy utwór niż oryginał. W drugim słyszymy świetną rozbudowaną solówkę gitarową.
The Scarred People jest kolejną udaną próbą zebrania elementów za który ceni się Tiamat a zarazem powiewem świeżości dzięki innemu brzmieniu, jest to kolejny malutki kroczek w stronę rozwoju zespołu. Szkoda, że na te kroczki trzeba czekać tyle lat. Wiem, że trąca naiwnością małego dziecka oczekiwania albumu na miarę Clouds ale cóż marzyć nikt nie zabronia a nóż jeszcze doczekamy się kiedyś albumu „retro” a przynajmniej dominacji elementów ekstremalnych nad Rock’n’Rollowym luzem.
Inne tematy w dziale Kultura