Ignatius Ignatius
651
BLOG

Tiamat: Amanethes - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 3

Długo zajęło Johanowi Edlundowi dłubanie nad Amanethes w swoim greckim zaciszu(w sumie nie dziwię się, że Szwed tęskni za słonecznym krajem śródziemnomorskim).Oczekiwany album pilotował mocny singiel „The Temple of the Crescent Moon”.Poprzedni album Prey nosił znamiona szans powrotu do macierzy, oczywiście nie do tego na co liczyli zwolennicy pierwszych czterech albumów(Ci chyba już nawet o tym nie śnią i dawno postawili krzyżyk na tym zespole) ale chociaż do muzyki z pazurem z czadem. Johan nareszcie urozmaica swój zmanierowany wokal na rzecz szorstkości i brudu.  Muzycznie nadal mamy do czynienia z obrazem pełnym rozmytych dźwięków ale lukier został złamany bardziej zróżnicowanymi emocjami. Już w pierwszym utworze instrumentaliści się nie nudzą w końcu zaczyna coś się dziać.

„Equinox of the Gods” Kapitalny utwór może naiwnie to zabrzmi ale miejscami naprawdę przywodzi na myśl chwalebne  początki lat 90. Zdecydowanie jest to najbardziej brutalny kawałek Tiamatu od czasów Clouds! Teraz może paść zarzut, że może to to sztuczne, na siłe i nie potrzebne? Zdecydowanie po przesłuchaniu tego utworu każdy sam będzie w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Kapitalne klawisze, mocny wokal i ta namiastka magii Dzikiego Miodu w psychodelicznej końcówce…
Długość tytułu„Until The Hellhounds Sleep Again” kojarzy mi się z tytułami na debiucie ale niestety jest to gotycka ballada do jakich od lat przyzwyczajać się starał Tiamat. Niepotrzebnie zespół zwolnił tempo dwóch pierwszych utworów. Końcówka zaskakuje mieszanką patentów z Wildhoney i A Deep Kind of Slumber.  
 
Niespokojnie zaczyna się „Will They Come?”  wprowadzając słuchacza w kolejny smutny utwór, z specyficznym wokalem Edlunda. Bardzo atmosferyczny mglisty. Na uwagę zwraca zróżnicowany wokal, senna nostalgia przełamana jest chrypą. Więcej pazura ma „Lucienne” z ciekawym schowanym riffem na wstępie. Wokal brzmi tym razem groteskowo jakby Johan zaczął się sam parodiować. Ciężar utworu zróżnicowany , mocno wysunięty bas, zmiana tępa zdecydowanie na plus - czuć że muzyków rozpiera energia, bo ileż można grać pitu pitu?  
 
„Summertime is Gone” rozmarzony wstęp bardzo ciepły i rzeczywiście przywołujący na myśl koniec lata, początek jesieni. Soczysta solóweczka mogłaby być bardziej wysunięta. Ciekawie brzmi pod koniec bardzo płynna zmiana lekko nastroju i przejście w następny utwór o tajemniczo brzmiącym  greckim tytule „Katarraktis Apo Aimo”, który jest bardziej agresywną kontynuacją utworu poprzedniego. W sumie nie wiem po co „rozdzielono” oba utwory zwłaszcza gdy spojrzeć na czas trwania tego drugiego.
 
W końcu tytuł  pokrywa się z muzyką „Rainning Dead Angles”. Jak na współczesny Tiamat utwór brutalny, osadzony w walcowatym tempie i skrzekiem (!), który od razu przywołuje na myśl arcydzieło The Astral Sleep ale oczywiście nie jest to ta sama jakość, ot kolejna retrospektywna wycieczka aczkolwiek da się uwierzyć na słowo, że nie jest to wymuszone a przynajmniej na pewno czuć w tym szczerość. Kolejne gitarowe solo jest za bardzo schowane, szkoda zwłaszcza że jest bardzo intrygujące. Przez cały czas trwania utworu napięcie rośnie łącznie z potężnym finałem.
Ta płyta jest swoistą kanapką emocji i konwencji. Cała dyskografia i doświadczenie Tiamatu starannie wymieszane i skumulowane na jednym krążku. Czy to ma sens?  
Czy nie można by skrócić tej płyty na rzecz bardziej spójnego mocnego albumu, wywalając kilka balladek takich jak „Misantropolis”?  Znów po żywiołowym czadzie wpadamy w wyciszającą melancholię oczywiście na Edlundowym poziomie. Szkoda, że wcześniej nie starał się tak mieszać klimatami na poprzednich albumach. Kolejne płynne przejście tym razem w niezły instrumentalny „Amantis” swoją drogą patent znany z Wildhoney. Utwór nie jest na szczęście bezsensowym zapychaczem wręcz przykuwa swoją dramaturgią.
 
Największym rozczarowaniem jest „Meliae”, który jest tym razem powrotem do klasycznego rocka przełomu lat 60/70 tak tak znów odezwały się Floydowskie inklinacje. Niestety na tej płycie ewidentnie odstaje i nie pasuje… powiem więcej „Meliae” brzmi bardzo sztucznie i niepotrzebnie. Na Judas Christ może i by pasował. Utwór w oderwaniu od Amanethes, jest na wysokim poziomie, jest to zróżnicowana kompozycja, może trochę momentami rozwleczona .
 
„Via Dolorosa” małe arcydzieło ile w tym utworze przewala się emocji jedna za drugą, przez co mamy za pierwszym przesłuchaniu wrażenie nieprzewidywalności. Bardzo ciężki i ponury utwór po którym musi być coś lekkiego. Symfonicznym wstępem zaczyna się „Circles” ehh i znów niepotrzebne rozmemłane granie, gdyby wyeliminować z połowę ballad płyta dużo by zyskała. Momentami słychać jakby starano się nas zaczarować czarem Wildhoney ale niestety dominuje klimat gotyku(niestety czy stety w końcu Tiamat to od lat jeden z liderów gotyckich klimatów – kwestia gustu). „Kółka” się trochę „rozkręcają” pod koniec i można wpaść w psychodeliczny klimat ale trwa on zdecydowanie za krótko.
 
Akustyczna gitara otwiera ostatni utwór z regularnej wersji czyli „Amanes”. Ciężkie brudne gitary po chwili odzywają się nareszcie. Utwór stanowi bardzo intrygujący koniec albumu, znów się odnosi wrażenie że już gdzieś się to słyszało na wcześniejszych albumach Szwedów, ale jest to tym razem pozytywne odczucie. Zaskakuje lekko przesterowany wokal Edlunda, wcześniej o tym nie pisałem ale w gitarach(zwłaszcza w partiach akustycznych) czuć tą słoneczną Grecję- oczami wyobraźni widzę te zachody słońca. W „Amanes” szybko przychodzi zmrok i niepokój, gdzieniegdzie bije upiorny dzwon. Mocna końcówka ale ja bym jednak wolał na zakończenie jakiś czad na miarę „Equinox of the God”, którego stanowczo było za mało na tej długiej płycie.  
 
W Digipakach dodano bonus w postaci „Thirst Snake”. Jak na bonus utwór wdzięczny ale raczej nic nie wnoszący do całości. Kolejny smutas z nutką przebojowości a w połowie czarujący atmosferycznym wyciszeniem.  
 
Dobrze, że w końcu Tiamatowi udało się wrócić do zróżnicowanego grania, dzięki któremu nudzić można się już tylko momentami. Na pewno w końcu ktoś znajdzie coś dla siebie, choć istnieje ryzyko, że potencjalny fan starego Tiamatu „wytnie” sobie z tego albumu poszczególne utwory. Najbardziej usatysfakcjonowani będą Ci, którzy słuchają dyskografii od deski do deski. Ja jestem gdzieś pomiędzy i na pewno najbliższy jestem zdania, że to na pewno najlepszy album od wielu lat – tylko, że smutna prawda kryje się za tą oceną, bowiem to akurat wielką sztuką nie było by przebić którąś z poprzednich płyt, co przywodzi mi na myśl od razu Death Magnetic…  
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (3)

Inne tematy w dziale Kultura