Clouds jeden z serii opus magnum w historii Tiamat. Johan co raz śmielej obnaża w pełni wizje swojej muzyki. Muzyki mrocznej pełnej magii i piękna. Wszystkie te cechy umiejętnie zmieszał tworząc atmosferyczny majstersztyk. W tym roku album obchodzi dwudziestolecie czy nadal czaruje jak w pierwszej połowie lat 90?
Okładka utrzymana jest w wyśmienitej kolorystyce przywołujące od razu skojarzenia z polską złotą jesienią gdzie podobne barwy zalewają nasze krajobrazy. A propos nie należy zapominać o polskim akcencie dosłownie w postaci Waldemara Sorychty(min. producent, multiinstrumentalista, współtwórca zespołu Grip Inc. etc.), który produkował i udzielał się na płytach Tiamat. Zdecydowanie okładki z tego okresu są najlepsze i są udanymi małymi dziełami sztuki pełnych mistyki symboliki. Jest to ostatnia okładka naznaczona „treblikowym’ logo.
Eteryczne melancholijne intro wprowadza w charakterystyczny klimat zapoczątkowany nie jako na poprzednim albumie The Astral Sleep. Różnicą jest to, że na Clouds po raz pierwszy rzeczywiście klawisze odgrywają równorzędną rolę. „In a Dream” ciężki powolny chyba jeszcze Death Metal według przepisu Edlunda i spółki. Składniki tej pradawnej mikstury to zimny smutny gotyk epicki symphoniczny Rock i Metal, Doom i oczywiście Rock’n’Rollowy czad. W skrócie wszystko co dusza zapragnie. Potężny riff, epicki growl - w końcu w pełnej krasie - głęboki i potężny. Klimat tworzony przez chórki i wypowiadane przez Johana „In a Dream”, są nie do opisania słowami…
In a dream
I'm climbing the clouds
I touch a subdued sky
With my bare hands
Bezsprzecznie jeden z najbardziej rozpoznawalnych utworów Szwedów. Kapitalna końcówka z solówką może prostą ale nikt nie wymaga ekwilibrystyki od Edlunda - on ma czarować muzyką co czyni skutecznie do dziś.
Tytułowy „Clouds” ostre granie od początku, równie przestrzenny mocny kawałek. Nostalgiczny riff, trzaskające delikatnie talerze, w tle mgliste klawisze. Zaakcentowana podwójna stopa, gniewny wokal i solówka. W gruncie rzeczy Tiamat w tamtym czasie grał progresywnie zręcznie mieszając barwy z bogatej palety Heavy Metalu. Utwór trochę urywa się niespodziewanie, następny jest psychodeliczny „Smell of Increase” z tranowym ciężkim riffem i szeptanym mówionym wokalem. Zmiana tempa, niespokojny riff z solidnym przyspieszeniem. Brzmienie płyty w końcu na światowym poziomie, wszystko jest na swoim miejscu, nie ma już tego płaskiego brzmienia z poprzednich albumów. Podkoniec majestatyczna orkiestracja która znów powoduje u mnie ciarki… Proste to jak konstrukcja cepa ale jakże sugestywne, zawsze podziwiałem proste rozwiązania które potrafią wzbudzać emocje .
„A Caress of Stars” nostaligiczny gitarowy wstęp przechodzący w niemal ambientowy magiczny pejzaż dźwięków, nie trąca to tandetą co się często zdarzało w „parapetowym” metalu. Pościelowa atmosfera przełamana jest ciężki wejściem perkusji i growlem. Gitara w tle dalej łka i powracamy stopniowo do symfonicznego wyciszenia. Ta żonglerka emocjami sprawdza się idealnie od smutku tęsknoty po różne oblicza złości i gniewu. Końcówka ociężałe sunie z wybornym delikatnym riffem.
Drugim z nieśmiertelnych „kvltów” z Clouds jest oczywiście „Śpiąca Królewna”. Ultra ciężka perkusja nokturnowy riff, zaakcentowana gitara basowa, delikatne symfoniczne tło i ten przejmujący wokal z złowrogimi chórkami. Utwór przełamany nagle pasażem atmosferycznej burzy, w końcu i chmury bywają niespokojne - burza się zdarza, zwłaszcza z tak ciemnej chmury. Przejaśnia się na moment, akustyczne promienie słońca ocieplają klimat, deszczyk jeszcze sobie gdzie niegdzie kapie ale nie ma mowy o żadnej tęczy… Grom z jasnego nieba uderzył o dziwo z nów w to samo miejsce z taką samą mocą jak poprzednio. Motoryczne grzmoty perkusji łamią drzewa w drzazgi… Nic dziwnego, że nasz rodzimy wampiryczny Hermh sięgnął po ten utwór.
Od tych wszystkich piorunów rozpalił się wieczny płomień „Forever Burning Flames”, nieustępujący poprzedniemu utworowi nastrojowością i podniosłością. Ciężki postrzępiony riff, pulsujący bas. Ostry kawałek rozpędza się stopniowo z ciekawym tłem.
In the river of tears ruins blood from my eyes
Yet another morning is emptying my veins
Alone I seek, a tiny groove I stalk
In the river Lethe I slowly drown
Niepokój bije z tego utworu na kilometr, jest w nim coś co ciężko mi określić. Kolejna klasyczna solówka fantastycznie wręcz bezczelnie przypomina wciąż o czadowych korzeniach wyrywając słuchacza na moment z sennej aury.
Tytuł następnego utworu może przywodzić na myśl industrialne romanse zespołu ale nic z tych rzeczy „The Spacegoat” to kroczący riff przerwany melancholijną, delikatną gitarą. Takie kontrasty to kolejny znak rozpoznawczy Tiamat . Symfoniczny metal z nutką psychodelii przerywany miażdżącym ciężarem. Wokal Johana potęguje i sprawia wrażenie obcowania z czymś nie z tego świata, z świata baśni i jej mrocznej strony.
Na koniec otrzymujemy małą suitę „Undressed” – podniosły patetyczny początek przesiąknięty tiamatowską magią. Melodeklamacja Johana opowiada gotycką historię o nieszczęśliwej miłości.
The girl opened her mouth
I opened my veins
The girl opened her heart
I opened a door to another world
Teksty na całym albumie są wypełnione mroczną poezją, pełnej smutku i tęsknoty. Johan pisze głównie o przemijaniu w bardzo symboliczny i romantyczny sposób. Bardzo charakterystyczne dla niego są odniesienia do snu, które nie raz jeszcze przewiną się w przyszłości.
W tle gitara basowa wraz z perkusją wyznacza powolny rytm. Schowana gitara, z czasem włącza się akustyczna miniatura współgrająca z małym popisem gitarowym, który jest wisienką na tym torcie z chmur. Bardzo senny kawałek będący zapowiedzią następnego opus magnum gdzie mistyka z Clouds będzie w cudowny sposób kontynuowana. Album kończy się, chmury zamierają dosłownie w imię zasady „coś się kończy, coś się zaczyna” biciem serca i buczeniem kardiografu po zatrzymaniu akcji serca trafiamy do raju gdzie pięknie anioły grają na swych niebiańskich fletach…
Do reedycji dołączono pocieszny bonus w postaci koncertówki The Sleeping Beauty: Live in Israelgdzie Tiamat 1993 promował Clouds grając koncert w Tela-Vivie . Nie dziwi fakt, że na dwa utwory z tej płyty(łącznie na ten trzydziestominutowy koncert składa się pięć utworów) to najpopularniejsze utwory: „In a Dream” i tytułowy „The Sleeping Beauty”, pozostałe trzy pochodzą z The Astral Sleep „Ancient Entity”, „Moutain of Doom” i „Angles Far Beyond”.
Po nowocześnie brzmiącym intro szybkie przejście do „In a Dream” słuchać od razu ze to jest surowe brzmienie koncertowe bez zbędnego wypieszczania. Brzmi wszystko naturalnie klimat utworu został zachowany co jest najważniejsze. Gdybym miał się przyczepiać to do kulejących chórków i zagłuszonych klawiszach. Przerwa i czas na kapitalny riff z „Ancient Entity”(wersja studyjna ukazała się jeszcze w tym samym roku co Sumerian Cry na singlu pt. A Winter Shadow) surowo utwór brzmiał na płycie także wersja koncertowa wręcz zyskuje dzięki głębszemu growlingowi Edlunda i bardziej tłustych gitarach. Tutaj klawisze na szczęście nie są aż tak zagłuszone moment kulminacyjny jeży włos na głowie za każdym razem – arcydzieło I te emocjonalne wokalizy czysty geniusz! Koncertowy killer.
Wstęp na basie tnąca jak dobre żyletki perkusja czas na tytułową „The Sleeping Beauty”. Jak „Ancient Entity” nie można niczego zarzucać tak odarta z tego magicznego ciepła „The Sleeping Beauty” brzmi trochę topornie ale jak wspominałem jest to uczciwy, surowy live.
Magicznie rozpoczyna się „Moutain of Doom”. Przejmujący epicki utwór z ostrym riffem kontrastującym z nostalgicznymi klawiszami. Johan trochę się rozleniwił i śpiewa trochę monotonnie. Ostatnim utworem jest „Angles Far Beyond”. Bardzo motoryczny z licznymi zmianami tempa. Dominują dołujące zwolnienia. Solówka gitarowa w środku jest jednym z ciekawszych momentów płyty. Na koniec warto posłuchać ambientowej miniatury zaczynającej się w 7:28. Zdecydowanie ten zespół miał już wtedy potencjał na zagranie trzech takich koncertów ale dobre i to.
Inne tematy w dziale Kultura