Andy Bradshaw ponad dwadzieścia lat temu napisał mocną krytykę debiutanckiej płyty Tiamat jak i całego zespołu. Swymi słowami poprostu ją zniszczył.
Kompletne i totalne gówno. Tego rodzaju ‘diabelskie’ bzdury pełne porąbanych dźwięków, które przepowiadają koniec naszej cywilizacji, nie powinny być w ogóle nagrane a tym bardziej wydawane na CD.
Trzeba przyznać, że odbiór Andego pierwszego szwedzkiego Death Metalowego długograja nie był odosobniony. W dalszej części swej recenzji jest równie bezwzględny.
Nie ma tu absolutnie nic ciekawego i nie mam nadziei, że w przyszłości, coś się w tej muzyce zdarzy.
Na początku należałoby zweryfikować czy Sumerian Cry jest stricte Death Metalową produkcją, część uważa ją za czysty Black Metal(corpsepainting, logo i nawiązania do dokonań jeszcze pod szyldem Treblinka).
Prawda na pewno leży gdzieś pośrodku, lider, wokalista i gitarzysta Johan Edlund wówczas podpisujący się jako Hellslaughter od początku zmierzał tworzyć i grać niebanalną muzykę. Po latach sam stwierdził, że na samym początku nie miał pomysłu co do stylistyki zespołu. Sam też zawartość Sumerian Cry określił muzyką mało świadomą.
Już w epickim, symfonicznym tytułowym intro czuć gotyckie inspiracje, które z czasem staną się charakterystyczne dla zespołu i wręcz zdominują muzykę Szwedów.
Po krótkim wstępie rozpoczyna się pierwszy utwór o długim mrocznym tytule „In the Shrines of the Kingly Dead”. Wolno majestatycznie rozkręca się, przytłumione piwniczne brzmienie i skrzeczący growl Edlunda pasują do siebie jak ulał. Bardzo ascetyczny surowy utwór ale przy tym bardzo duszny i klimatyczny.
Niespokojnie zaczyna się z jeszcze brudniejszą produkcją „The Malicious Paradise”. Tak jak poprzedni utrzymany jest w średnich tempach. Wokal Edlunda jest głębszy. Pojawia się dziwnie przetworzona melodeklamacja, właśnie w takich smaczkach słychać, że Tiamat chciał się odróżniać, kombinował i szukał swojego stylu. Mgliste solówki bardzo ilustracyjnie kojarzą mi się z samotnymi duszami łkającymi do księżyca(ot poniosło mnie). Utwór jest jednym z bardziej zróżnicowanych na płycie, pojawiają się szepty bardzo charakterystyczne również dla późniejszych dokonań.
„Necrophagious Shadows” Zaczyna się klasycznym riffowaniem, na chwile przyspiesza by zaraz znów zwolnić. Wolniejsze tempo będzie dominowało do końca utworu. Wokal jakby szeptany growl. Riff sprawia, że utwór posiada specyficzną przebojowość, gdyby nie obskurny wokal to śmiało mógłby być radiowy hit.
Jeden z najdłuższych na płycie „Apotheosis of Morbidity”, zaczyna się powoli, niepokojąco. Niezłe przyspieszenia ale brzmi to bardzo płasko, w szczególności perkusja. Gitary za to złowrogo mieszają, riffy pomimo prostoty mają coś w sobie co urzeka. Patent z naprzemiennym growlowaniem i szeptaniem również się świetnie sprawdza i jest znakiem rozpoznawczym tego albumu.
„Nocturnal Funeral” szybkie wejście, perkusja nareszcie bardziej zagęszczona i w odpowiednim tempie, nadal to są średnie tempa ale bardziej brutalne, wyróżnia się schizująca solówka, marszowy rytym. Zdecydowanie tego albumu należy słuchać w nocy. Pod koniec w tle słychać akustyka szkoda, że jest tak bardo schowany i przez dłuższy czas trzeba się domyślać.
Kolejnym miażdżącym utworem jest „Altar Flame”, przejmujący riff bezkompromisowa perkusja, naprzemienne szepty z growlem urozmaicają utwór. W połowie punkt kulminacyjny włączają się ciężej osadzone gitary, i takie mięsiste granie powinno dominować na tym albumie a nie tylko okazyjnie pojawiać się na zasadzie smaczków. Wokal Edlunda brzmi pełniej i mocniej. „Evilzied” jeden z moich faworytów na płycie czysty ekstremalny rock’n’roll,! Początkowo utwór niczym specjalnym się nie wyróżnia na tle pozostałych. Solidny riff, bardziej charczący wokal, szybki kawałek niby nic specjalnego… W połowie zasłona spada i zostajemy zaskoczeni widząc(a raczej słysząc) obnażonego rock ‘n’rolla w całej swej krasie. Niektórzy uważają ten utwór za humoreskę dla mnie jest to wyjątkowe urozmaicenie, utwór został bardzo dopracowany, nie trąca sztucznością i za każdym razem ten sam uśmiech pojawia się na twarzy gdy go słucham. Pod koniec mamy chaotyczne solówki i rozpędzoną perkusję.
Where the Serpents Ever Dwell / Outro - Sumerian Cry (Part II) Ciężki smolisty kawał mięcha. Bardzo mroczny, wolno sunie ociężały riff, zwiastuje nieśmiało w którą stronę ten zespół w niedalekiej przyszłości się skieruje. Utwór płynnie przechodzi w outro będące drugą częścią tytułowej trylogii(ostania część jest na następnej płycie pt. The Astral Sleep)
Na reedycji jako bonus wrzucono „The Sign of Pentagram” doskonale uzupełniający program płyty. Jeszcze do niedawna grany na koncertach. Od razu słychać, że to nie jest odrzut z tego albumu. Za sprawą bardziej głębszego, siarczystego brzmienia. Złowrogi szybki i jeden z bardziej ekstremalnych na płycie. Zaskakują głębokie growlujące chórki i wysunięty bas. Utwór kończy się smakowitą urwaną solówką. Niektóre reedycje posiadają uboższą okładkę, ta oryginalna jest jedną z lepszych w historii zespołu.
Nie jest to mistrzostwo świata i okolic, jak wiadomo dzieła wybitne Tiamatu dopiero miały się ukazać. Mimo wszystko na pewno nie można tego albumu skreślać. Warto go przesłuchać by dostrzec w tej przegniłej muzyce ziarenka czegoś odkrywczego i wyjątkowego. Od początku słychać, że zespół nastawiony jest na progres i niebanalne granie.
Historia lubi się powtarzać, tak samo pojechane jak nie gorzej zostały w ‘84 pierwsze wyziewy Bulldozer i Hellhammera… Sumerian Cry otrzymał bezwzględne 1. Zresztą wówczas dla Andego nie wiele większą wartość stanowiły kultowe już krążki Exhorder: Law i Pantera: Vulgar Display of Power… Ponoć o gustach się nie dyskutuje a o muzyce to już w ogóle nie powinno się rozmawiać.
Ten zespół nie daje nam żadnej nadziei
Chciałbym zobaczyć jego minę po przesłuchaniu kilku następnych płyt Tiamatu z Clouds i Wildhoney na czele po których zespół z Johanem na czele osiągnoł światowy sukces od lat stanowiąc inspirację.
Inne tematy w dziale Kultura