Ignatius Ignatius
1033
BLOG

Obituary: The End Complete - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

Jak każdy pewnie zauważył świat się nie skończył. Gdyby jednak się skończył to odpowiednim tłem muzycznym dla świata po końcu świata kolejna płyta Obituary. Spójrzmy na okładkę - zmienione bogatsze logo stanowi jedyną ozdobę krajobrazu gdzie nie ma nic, pusty wyjałowiony świat, który się skończył.

Bolesne sprzężenie gitary po nim uderzenie i warknięcie Johna Tardego, od początku jest mozolnie i smoliście. Tak zaczyna się kolejny klasyk a konkretniej trzeci album Obituary. „I’m in Pain” oparty jest na świetnym riffie i punktującej perkusji. Zmienił się wokal Johna, już nie jest tak przytłaczający, jest bardziej klarowny ale wciąż plugawy. Świetne przejścia na perkusji, klasyczne solówki od razu słychać, że album został nagrany bez Jamesa Murphy’ego. Mimo to muzyka nadal urzeka przywołując echa debiutu. Nic dziwnego obok Trevora Peresa znów na gitarze gra– Allen West(znany też z pierwszego dema Massacre).   

Już w pierwszym utworze słychać, że riffy są jeszcze cięższe niż dotychczas. „Back to One” tu też nie ma litości od razu jesteśmy skutecznie mieleni co raz szybciej i szybciej oczywiście jak na Obituary. Pulsujące solówki Westa i growl Tardego świetnie kontrastują ze sobą.  Dominuje zgniły klimat beznadziei tak właśnie wyobrażam sobie postapokaliptyczny nastrój.

Kruszącymi wszystkie kości gitarami rozpoczyna się „Dead Silence” w tym utworze rządzą gitary ex aequo z perkusją. Podwójna stopa i efektowne przejścia perkusji wraz z pięknymi solami gitarowymi są niewątpliwą ozdobą tego utworu, który nagle się urywa. Nic nie szkodzi bo za nim kroczy niczym tytan „In the End of Life”. Utwór powoli sunie do przodu tratując na nic nie zważając. Rzygający Tardy, ileż on musiał wkładać siebie w growlowanie… Utwór ożywia szybka solówka, tempo  przyspiesza,  Donald Tardy wybija połamany rytm, wtóruje mu przeszywający riff.  W trakcie trwania utwór zostaje brutalnie ucięty by powrócić do kroczącego riffu poczym stopniowo zwalnia by na koniec jeszcze przyspieszyć. „Sickness” zaczyna się  odpowiednim tempem, motoryczna perkusja, Johna wraca do czytelniejszego i szybszego growlowania, przez co wokal jest niestety jeszcze mniej głęboki i emocjonalny. W tle sunie kolejny prosty ale jakże niszczycielski riff. Kolejny dowód jak ekstremalny może być minimalizm i prostota.  Tempo narasta i w apogeum Allen raczy nas soczystą solówką. Na uwagę zwracają bardziej wysunięte brzmienie bębnów. Od samego początku albumu słychać że innym gitarzystą jest Allen West, jego solówki są co prawda mniej eksperymentalne ale również idealnie pasują do koncepcji zespołu. „Corrosive” kolejny grobowy ciężki utwór z niespodziewanym wyciszeniem i króciutkim akcentem gitary basowej. Klasyczna solówka a po niej lekkie przyspieszenie. Ciężko osadzone riffy wgniatają w podłogę, perkusja chłoszcze ociężale jakby pałeczki był co najmniej z ołowiu. Tak zdecydowanie brzmienie tego albumu jest ołowiane.

„Killing Time” długie instrumentalne wprowadzenie oparte na ociężałym riffie i lekko połamanym rytmie przy tego typu utworach wyczekujemy kiedy w końcu  John ryknie i w końcu się doczekujemy. Przyspieszenie gitar i perkusji sprawiają, ze utwór zyskuje na dynamice.  

„The End Complete” Druzgocące wejście jeszcze bardziej dołujące riffy, Tardy tym razem nie daje słuchaczowi czekać i od razu włącza się do akcji budując napięcie. Kapitalna solówka podwójna stopa szatkuje, utwór stopniowo przyspiesza i zagęszcza się kolejna kunsztowna solówka, zdecydowanie tytułowy utwór jest najbardziej zróżnicowany i złożonym utworem przełamując pustynię monotonii – nie jest to zarzut, momentami album rzeczywiście staje się nużący i trudny w odbiorze ale w końcu to koniec świata więc jak inaczej oddać jego klimat? Szkoda, że to nie jest utwór ostatni, śmiało miejscami mogły się zamienić z najdłuższym na płycie „Rotting Ways”, który zły nie jest ale ewidentnie jakością odstaje od „The End Complete”. Utwór mimo wszystko poziom jest utrzymany dzięki demonicznym riffom brak tylko tego siarczystego zagęszczania.

Wydana dwadzieścia lat temu The End Complete wyraźnie różni się od poprzedniego Cause of Death,  nie powiela schematów i pomysłów, nie patrząc się na konkurencję zespół postawił jeszcze bardziej dołujący ciężar w dobie gdzie wszyscy dookoła wciąż chcieli "przekroczyć" barierę dźwięku.

Na dokładkę dostajemy dwa utwory koncertowe „I’m in Pain” i „Killing Time”.

Wersje live brzmią bardziej żywo i są szybsze niż oryginały, kosztem wyjątkowego ciężaru. Wokal Tardego z dziwnym pogłosem, schowany niż inne instrumenty. Za to perkusja jest bardziej wysunięta ale brzmi nie naturalnie metalicznie jakby był nagrywany w bunkrze. Momentami słabo słychać gitary zwłaszcza przy growlującym Tardym. Wrażenie szczególnie robi rozpędzony „Killing Time”.

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura