Ignatius Ignatius
859
BLOG

Morbid Angel: Illud Divinum Insanus - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 2

Cause we've been crossing the line since 1989
We're moving the world
Because our power is a shining
Sick groove with fucking magic to prove that
The radicals are here to stay!

Morbid Angel już od praktycznie samego początku wyłamywał się z ram Death Metalu. W Morbidowym alfabecie zespół starał się czymś zaskoczyć co często budziło kontrowersje wśród swoich fanów. Z każdym albumem wymagania rosły a zespół starał się nim sprostać z różnym skutkiem. Kwestia ta jest oczywiście bardzo subiektywna. Początek końca niektórzy dostrzegają już na Domination, dla innych odejście Davida Vincenta i Sandovala. Jeszcze dla innych totalnym niewypałem był Heretic. Po ośmiu długich latach oczekiwania przyszedł czas na literę „I”, czyli Illud Divinum Insanus. Przede wszystkim Jest to pierwszy album po piętnastu latach z Davidem Vincentem a w mediach szumnie mówiło się o zredefiniowaniu ekstremalnego metalu. Czy rzeczywiście tak jest, czy też wręcz przeciwnie mamy do czynienia z przerostem treści nad formą?
Album otwiera intro „Omni Potens” od razu kojarzące się z pewnymi Słoweńcami, którzy już za czasów Blessed are the Sick inspirował Morbidów – koszulka z okładką Opus Dei świetnie prezentuje się z skórzaną ramoneską. Znany też jest romans z Laibachem przy okazji remixów dwóch kawałków z Covenant.
„Too Extreme!” tytuł bardo sugestywny dla konserwatystów rzeczywiście może to być zbyt ciężko strawny. Motoryczny bit w średnich tempach soczysty growl. Utwór może nie jest zły ale jest przede wszystkim rozczarowujący takie rzeczy może mniej intensywne były choćby na Jesus Christ Superstars… Zastanawiać się można czy taka konwencja pasuje do prekursorów Death metalu, tego typu „zdrady” ideałów popełniali już np. Tiamat – niektórzy w tedy też z płytą od Wildhoney w górę wyrywali sobie włosy z głowy. Nie wspomnę o Metallice i jej Roladach i St. Anger –zresztą ten album ze względu na kontrowersje bardzo często jest porównywany do poczynań Metallici post Black Albumowej...
„Existo Vulgore” tu już mamy bardziej „tradycyjne granie” wokal Vincenta w dobrej formie. Perkusja i gitar jak najbardziej Morbidowe, na chwilę usuwają niesmak poprzedniego utworu. „Blades for Baal” podtrzymuje dobre wrażenie niszczycielskim tempem narzuconym od samego początku. Głęboki growl Davida niemiłosierna perkusja zastępcy Sandovala czyli Tima Yeunga, który sprawdza się zarówno na tym albumie jak i na żywo. W środku utwór lekko zwalnia ale intensywność jest cały czas ta sama. Bardzo intrygujące trochę za mocno schowane solówki.
„I Am Morbid” tytuł nadający się na „hymn” zespołu w rzeczywistości jest dziwnym zaczyna się od zssamplowanego skandowania(kojarzy mi się to bardzo z intra do „Crush Em” z równie „ryzykownej” płyty pewnego rudzielca). Utwór jest uwaga przebojowy, zdecydowanie mniej intensywny niż poprzednie dwa, gdyby nie wokal śmiało można by go wrzucić do radia. Utwór ma znamiona epickości, niby jest pokombinowany ale jak na razie najbardziej odstaje. Sytuację ratuje ciężki riff i solówka w połowie. „10 More Dead” Ciężki niżej osadzony riff, podwójna stopa, brakuje wciąż większej intensywności nie mówię, żeby była na poziomie płyty na „F” ale ta muzyka wydaje się po prostu za spokojna na Morbid Angel. Z czasem utwór się rozkręca i zaczyna coś się dziać. W końcu obudził się Trey Azagthoth z miłą dla ucha solówką. Tylko cóż z tego jak po chwilowej erupcji wracamy do monotonni. Jesteśmy na półmetku i czas na „Destructos Vs. the Earth / Attack” Po nużącym „10 More Death”, transowy bit rzeczywiście jest jakimś urozmaiceniem. Z reguły utwór ten był zjechany z góry na dół przez większość recenzentów a mnie osobiście się podoba i ma coś w sobie niepokojącego. Polecam eksperyment - nie porównywać tego utworu z perspektywy:
a)     zespołu
b)     jego dziedzictwa
 
Dzięki temu możemy się przynajmniej pośmiać z groteskowego industrial metalu, którego Manson by się nie powstydził bo niestety Al Jourgensen zrobiłby to zdecydowanie lepiej.   Dziwnym posunięciem było umieszczenie ciszy pod koniec utworu przerwanej samplem i gruzowania którego brakowało w tym ponad siedmiominutowym utworze. O ironio eksperyment z przed lat naszego rodzimego Vadera na EP Kingdom brzmi zdecydowanie bardziej naturalnie i ekstremalnie niż mezalians Morbid Angel z elektroniką.
„Nevermore” Powrót do porządnego grania na miarę tego zespołu. Żywiołowy, chwytliwy ciężki, szybki i przede wszystkim brutalny. Kolejny utwór na otarcie łez, z ciekawymi chórkami. Nic dziwnego, że trafił na singiel promujący album, bardzo dobrze sprawdza się na koncertach. Niezła solówka dobre riffy i zagęszczenia perkusji przypominają stare dobre czasy tego zespołu.
„Beauty Meets the Beast” cóż za baśniowy i romantyczny tytuł, zdecydowanie utwór za nim kryjący do takich nie należy chodź wpływy gotyckie są wyczuwalne. Bardzo klimatyczne otwarcie, bardzo mocno nacechowany emocjami growl Davida, robią pozytywne wrażenie. Szczypta romantyzmu wkrada się w nostalgicznej solówce która jest jedną z najlepszych na tym albumie.
Czas na najbardziej znienawidzony i okpiony utwór z tej płyty czyli „Radikult”. Może gdyby to był singiel to zahartowaliby słuchaczy? Na to pytanie już nie znajdziemy odpowiedzi. Dla mnie jest to totalny pastisz Industrialu i… Glamu. Końcówka jest bardzo klimatyczna i przy całym prześmiewczej atmosferze jest to bardzo dobry kontrast. Szkoda, ze cały utwór nie był w takim klimacie. Na koniec czas na „Profundis” – Mea Culpa” Zdecydowanie najlepszy utwór na płycie z tych Industrialowych. Utwór jest niszczycielski w swej formie i odhumanizowanym klimacie niestety jest wtórny jak analfabetyzm dotykający co raz większą część społeczeństwa.
I co? Too Extreme? Niestety nie, płyta nawet jak na Morbid Angel nie szokuje, niby odważny krok zespół poczynił ale cóż z tego jak a krzty w nim odwagi. Już bardziej ekstremalny wydaje się mix Korna z Dup Stepem…  Płyta ma momenty, zdecydowanie na koncertach materiał się broni przeplatany nieśmiertelnymi klasykami, które do dziś brzmią świeżo i ekstremalnie. Podsumowując album nie jest zły ale na pewno nie był wart czekania tyle lat. Gdyby może powstał w pierwszej połowie lat 90 albo chociaż tuż po Heretic to może inaczej świat patrzyłby na ten album.
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (2)

Inne tematy w dziale Kultura