John Cale – Relacja koncertu
„Perfekcja z spaloną żarówką”
O 19:35 odbył się inauguracyjny koncert XXI odsłony festiwalu Ars Cameralis w sosnowieckim Teatrze Zagłębia. Sosnowiec gościlł żywą legendę muzyki rockowej Johna Cale’a - współzałożyciel Velvet Undergorund wokalista, multiinstrumentalista, który eksperymentował z wieloma różnymi stylami muzyki: Punk, Folk po muzykę symfoniczną. Współpracował i występował z wieloma artystami np. z Lou Reedem, Brianem Eno, Patti Smith. Ostatnimi laty popularny był przebój z ścieżki dźwiękowej „Shreka” pt. „Halleluyah”(w oryginale Leonard Cohen”. John Cale wydał rok temu EPkę Extra Playful, która zwiastowała tegoroczny, ciepło przyjęty album „Shifty Adventures in Nookie Wood”.
Po zapowiedzi koncertu i krótkiej ciszy John stanął za klawiszami i grzecznie się przywitał z publicznością. Klawisze poszły w ruch a zaraz po nich reszta instrumentów. Utwór melancholijny jak listopadowy deszcz, przy tym z całym arsenałem pazurów. Początkowo świetna gitara solowa, która zaczęła zdecydowanie dominować, niestety od pewnego momentu przedobrzyła i zagłuszała resztę instrumentów. Dodam , że oglądałem koncert z balkonu więc może na dole było lepsze brzmienie. Muzyka minimalistyczna z psychodelicznym posmakiem i wspomnianą intensywną gitarą. W końcu następuje wyciszenie częścią balladową utworu, John zaczyna śpiewać grając solowo na klawiszach a gitara uspokaja się i schodzi na dalszy plan, dzięki czemu można wsłuchać się w efektowną partię gitary basowej. Po solówce na basie 11minutową suitą „Captain Hook” wieńczy przejmująca solówka gitarowa. Diametralną zmianę klimatu zwiastuje automatyczny perkusyjny beat rozpoczynający utwór z ostatniej EP pt. „Blootooth Swings” pokazujące współczesne elektroniczne oblicze Johna. Utwór zdecydowanie cięższy, ostrzejszy, transowy z kontrastującym spokojnym śpiewem, monotonnie przełamała subtelna gitara i wokalne improwizacje. „Hey Ray” rozpoczął się groteskowym motywem, który przewijał się jeszcze pod czas tego utworu. Utwór był emocjonalnie niezrównoważony, można było w nim wyłapać wiele ciekawy niuansów zwłaszcza sekcji rytmicznej. Po pierwszych trzech utworach można było dostrzec, że koncert jest zróżnicowany ale przy tym brakowało mu spójności. „Perfection” Melodyjny, spokojny, salę teatralną ogarnęła senna aura. Ożywienie powiewem entuzjazmu po chwili zawodząca gitara zakłóca sielankową atmosferę- w dwóch słowach takie „pitu pitu”. Po drugim refrenie kawałek w końcu się rozkręca i jedynym mankamentem jest brzmienie gitary. Czas na coś bardziej przebojowego i zespół zaprezentował „Guts” - ambitniejszy radiowy pop aż Panie w średnim wieku zaczęły podrygiwać na siedzeniach. Brzmienie instrumentów zrównoważyło się, bujający riff i wtórujący mu John śpiewające „je, je, je” z takim czasowym zakończeniem, że o mało nie wywołali pogo w teatrze. Widownia była zachwycona czego oznaką były po raz pierwszy gromkie brawa. Lekkie klimaty kontynuował zespół w utworze „I Wanna Talk 2 U”, który otwiera ostatnią płytę. Utwór niby żywszy ale strasznie przesłodzony. Ciekawa gitarka, sekcja rytmiczna kombinuje różnymi ozdobnikami. Gitarzysta ujarzmił swój instrument, trochę irytowała grzechotka, która zagłuszała klawisze. W następnym utworze w końcu zaczyna się coś dziać, „Scotland Yard” zaczyna się cięższym beatem, a skondensowane, zagęszczone brzmienie budzi lekko śnietą publiczność. Intrygujące klawisze, nie zły riff, utwór aż nóżka sama zaczęła chodzić i już tylko wybrane Panie podrygują. „Praetorian Underground” elektroniczne wejście, w tym czasie perkusista ugasił swoje pragnienie, po powrocie wybija prosty rytm . Dramaturgia utworu rozmyta, powrót do minimalizmu osadzonego w cięższym brzmieniu. Ciekawa solówka gitarowa a za raz za nią klawiszowa. Utwór „December Rains” - duszny, klubowy klimat, kolejne partie klawiszy równolegle pokrywały się z gitarą, na koniec talerze wyciszyły zamykając utwór. Mroczny początek, mechaniczna perkusja, klimat lekko tripowy, pojawiają się transowe niespokojne momenty. Utwór z połamaną rytmiką. W refrenach gitary ciekawie kontrastują z przytłumianym tłem. Samplowanym krótkim intro zaczyna się „Cry”, szarpany riff, nieco niespójny wokal z liną melodyczną. Improwizowana gitara wprowadziła efektowną dysharmonię, gitarzystę trochę poniosło – słychać, że od czasu do czasu Dustin Boyer lubi dać czadu. W utworze „Helen of Troy” John Cale zmienia instrument i bierze się za gitarę elektryczną. Zmiana bardzo na plus, soczyste riffy i wokal na swoim miejscu. Utwór funkujący, lekko bujający, na pewno jak do tej pory najbardziej stricte Rockowy utwór z punkowymi naleciałościami. W „Catastofuk” również uraczono nas rockowym graniem, włączyła się gitara basowa, po żywiołowej kulminacji przeciągnięte w zakończenie w postaci jammowania. Szkoda, że tego typu utworów jak na lekarstwo pod czas tego koncertu. Kolejna zmiana instrumentu tym razem John wziął się za akustyka w „Things Play”. Utwór bardzo melodyjny, w pewnym momencie zaśmierdziało jakby Grungem –kolejny popik ale z klimatem. Akustycznie zaczyna się „Whaddya Mean by That” z leniwym weekendowym klimatem – takie utwory na początku tygodnia są niebezpieczne. Marszowy rytm trochę przywołuje do porządku ale zaraz powraca sielanka za sprawą rozmarzonych gitar. John Cale odkłada gitarę i wraca za swoje klawisze w utworze „Face to Sky”. Znów prosty rytm perkusji nijaki jak ta nieświecąca żarówka w czwartym słupku. Dobry prowokujący riff na basie, gitara gdzieś się w tle zgubiła. Nagle gitara się obudziła, perkusja przyspieszyła. Natężenie przez cały czas trwania utworu bardzo stopniowo narastało. Po serii nijakich utworów zapachniało świeżością za sprawą „Satellite Walk” - pastiszu niemieckiego Kraftwerk. W klimat utworu wczuł się bardzo basista i zaczął „mechaniczny taniec”, całość syntetyczna, gitara co jakiś czas intrygująco mieszała a Panie już zupełnie przestały pląsać. Basista aż się spocił a John wziął się znów za akustyka w utworze „The Hanging”. Mocne wejście, utwór nastawiony na nieszablonowe brzmienie. Instrumentalny chaos, każdy robi co chce ale wszystko jednak spójne. Na uwagę zwraca prosty ale chwytliwy riff, gitary akustycznej niestety nie było słychać. Na koniec John Cale „przesiadł się” na elektryka, w jak się potem okazało w ostatnim utworze pt. nawiązującym do tytułu najnowszej płyty czyli „Nookie Wood”. Gitara Johna była już na szczęście normalnie słyszalna. Utwór ciężki bardzo zbasowany, momentami zagłuszający zmodulowany, odhumanizowany wokal. Utwór śmiało można powiedzieć z Industrialnym posmakiem. Basista znów postanowił zaszaleć i zaczął grać smyczkiem na swojej gitarze, szkoda tylko, że tak krótko. Utwór bardzo intensywny i zróżnicowany tak, ze tyle się nie wydarzyło przez połowę koncertu co w trakcie tego utworu.
Publiczność mimo wszystko zasłużenie podziękowała za koncert brawami i dłuższą chwilę musiała czekać na bis(co poniektórzy zniecierpliwieni zaczęli już wychodzić. Na bis został zaprezentowany „Dirty Ass Rock’n’Roll” – motoryczny, lekki kawałek tak, tak z tych co te Panie przy nich chętnie podrygują… I tak kończy się dwugodzinny koncert (ledwo) żywej legendy Rocka. Ledwo żywej bo niestety John sprawiał wrażenie, ze albo jest przemęczony albo po prostu już jego wiek mu doskwiera i sprawiał wrażenie, ze momentami ledwo stoi za swoimi klawiszami. Bardzo dziwna była też sytuacja z szóstką fanów czekających na autografy, którzy polowali na Johna najpierw na terenie teatru a potem w katowickim hotelu Cubus. Parokrotnie musieli użerać się z managerką zespołu i w końcu wytrwałość została nagrodzona w końcu managerka przekazała Johnowi płyty do podpisania a ten od niechcenia je podpisał.
Inne tematy w dziale Kultura