Chłodny lutowy wieczór rozgrzewały w Krakowie dźwięki muzyki niebanalnej. Laibach powrócił do Polski aby jeszcze raz zagrać w całości Opus Dei (1987), swoją najważniejszą płytę w dorobku. Okazja nadarzyła się idealna, bowiem oprócz okolicznościowego wznowienia, słoweński kolektyw postanowił nagrać ten album raz jeszcze, w stylu nieodbiegającym od dotychczasowych nagrań, w ramach cyklu Revisited.
Słoweński ze wszech miar unikatowy kolektyw który prowokację (do myślenia) wynieśli do rangi wysublimowanej sztuki. Orężem ich nadidentyfikacja z zbrodniczymi reżimami na poziomie dla innych nieosiągalnym. Dla czerwonych są faszystami dla brunatnych komuchami.
Od ponad 40 lat swą sztuką dają możliwość otwarcia oczu na różne aspekty globalnej polityki, ideologii, popkultury. Czyniąc to raz mniej lub bardziej poważnie - zwykle bardzo poważnie, czasem drastycznie.
Laibach jest tak złożonym muzycznie i poza muzycznie zjawiskiem że daruje sobie biograficzne szkice. Ograniczę się do minimum aby nakreślić swoją interpretacje zaprezentowanego 16 lutego programu w krakowskim klubie Kwadrat.
Od początku było wiadomo, że audiowizualne widowisko będzie podzielone na dwa akty. Nie pierwszy raz taki zabieg z ich strony został przeprowadzone aby np. oddzielić dwa sety różniące się ciężarem gatunkowym lub tematyką.
Obecną trasę poświęcono szczególnej płycie w dorobku Słoweńców. Opus Dei (1987). Słynny, trzeci długograj, ale pierwszy którym zaistnieli na świecie (pomógł w tym m.in. ś.p John Peel, dzięki któremu Laibach mógł nagrać w latach 86-87 dwie sesje w BBC). Przypomnę, że ówcześni członkowie kolektywu kilka lat wcześniej musieli opuścić socjalistyczny raj wówczas znany jako Jugosławia. Wrócili do Słowenii w sam środek kipiącego bałkańskiego tygla.
W trakcie trasy Opus Dei Tour Słoweńcy wytoczyli ciężkie działo, rzęsiście ostrzeliwując widzów pociskami: retrogarda, industrial, EBM, synthpop, noise, (nie)kontrolowany chaos, piękno w uścisku turpizmu, dekadencja, dekonstrukcja iluzorycznego poczucia komfortu jaki zadomowił się w świadomości zachodu. Jak zawsze był to potężnie nagłośniony audiowizualny majstersztyk.
Zza sceny spozierał świdrujący wzrok znajomych oczu z okładki Opus Dei (1987). W tle rozbrzmiewał zapętlony beat „Leben heißt Leben". Byłem bardziej niż przekonany, że naturalnie powinni zacząć od odegrania wyżej wspomnianej płyty...
Akt I: Wykuwanie przyszłości
Stało się inaczej w pierwszej części koncertu Laibach postanowił przedstawić się, pokazać swą genezę i nakreślając swoją filozofię. Od lat Laibach rearanżuje swój wczesny dorobek, nadając mu drugie życie w serii wydawnictw Revisited. Zaczęli od otwieracza z Nova Akropola (1986). Tytułowi bohaterowie „Vier Personen": czterej jeźdźcy apokalipsy: Eber, Saliger, Dachauer, Keller. Niezależnie kto i ile w danym czasie przynależy do kolektywu to zawsze są to te cztery symboliczne osoby.
Sztandarowy przykład martial industrialu tu rzecz jasna artystycznie odświeżona, wygładzona, uwspółcześniona. Zespół na swój sposób połączył historię z teraźniejszością komentując bieżącą geopolityczną sytuację wrażając żagiew szyderstwa zestawiając Marksa, Engelsa, Lenina z Trumpem. Nadając tytułowym czterem osobom innego znaczenia.
Od początku było intensywnie i słodko hałaśliwie, jak zwykle wybornie chirurgicznie selektywnie nagłośnione. Potężnie ale tak aby nie zamęczyć słuchaczy decybelami.
Oblast je pri nas ljudska!
Następny był dawno niegrany „Država", jeden z pierwszych studyjnie nagranych manifestów kolektywu NSK, najnowsza wersja zyskała filmowy polot. Kolejną sztandarową pierwociną odegraną tego wieczora był „Boji" - warto sprawdzić koncertowe wersje z epoki, kiedy to utwór ten był nieznośnie rozwlekany przez co wręcz chorobliwie monotonny. Współczesna wersja posiada znamiona charakteru pierwowzoru, jednak artystyczne dopieszczenie sprawiło, że mniej wprawne ucho będzie wstanie to zdzierżyć... przez jakieś pół minuty.
Bardzo miłym zaskoczeniem dla mnie było wykonanie dwóch ultra nastrojowych, najwolniejszych w ówczesnym dorobku kompozycji. Oryginalnie utrzymane były w minimalistycznej, ambientowo-industrialnej stylistyce. Będące czymś na kształt maszynowych ballad. Dosłownie przygniatające zdehumanizowanym, miarowo odmierzanym tempem: „Mi kujemo bodočnost" i „Brat moj". W wersjach Revisited są poruszająco piękne ale nie umywają się do surowych wersji z początku lat 80, które porażają postapokaliptycznym chłodem przemysłowych zruściałych strupów.
Początkowo Laibach tworzył w rodzimym języku. Kolejne płyty były wykonywane głównie w języku niemieckim lub angielskim.
Zob za zob
Glavo za glavo
Na przestrzeni lat Laibach wracał do swego ojczystego języka, np. dla wzmocnienia siły rażenia słów do „Anti-Semitism" pochodzącego z WAT (2002) - obserwując co się dzieje w strefie Gazy jasnym jest, że problematyka poruszana przez Laibach ani trochę się nie zdeaktualizowała...
Dwa lata temu Laibach nagrał Skeches of the Red Districts (2023) - płytę o charakterze retrospektywnym. Premierowy materiał stylistycznie i tematycznie bezpośrednio nawiązuje do początków własnej twórczości. Dlatego też obecność „Smrt in pogin" w secie doskonale dopełnił koncept pierwszej części krakowskiego występu. W trakcie wykonywania utworu Bojan Krhlanko opuścił swój zestaw perkusyjny, wyszedł na środek sceny i wywijał osobliwym instrumentem elektronicznym przypominającym rurę od odkurzacza, która pod wpływem ruchu modulowała dźwięk.
Epatowanie mocną symboliką to jedna ze specjalności kolektywu. Sonicznemu bezpardonowemu bombardowaniu towarzyszył skomasowany ostrzał doskonałymi wizualizacjami, które zasługują na odrębną recenzję i wnikliwą analizę.
Miło, że znalazło się miejsce również dla „Alle gegen Alle" z repertuaru niemieckich pionierów z DAF, interpretacja ta ukazała się na albumie NATO (1994). Niebezpiecznie jak na Laibach bliska oryginałowi - jest znacznie bogatsza brzmieniowo i bardziej dynamiczna. Przez to słuchając oryginału łapię się na tym, że brakuje mi, nadających szlachetnego patosu operowych chórków.
W pierwszej części występu znalazło się miejsce dla hołdu dla Boba Dylana: ikony twórczości zaangażowanej. Laibach zdetonował przejmujący „Ballad of Thin Man", który jest jednym z wielu przykładów na to, że cover może być lepszy od pierwowzoru... - choć użycie w stosunku do Laibach terminu „cover" byłoby delikatnie rzecz ujmując niedopowiedzeniem, względem odważnych zabiegów artystycznych stosowanych przez Słoweńców.
Mimo, że od lat rzucają nowe światło na swą najwcześniejszą twórczość, to zawsze robi na mnie piorunujące wrażenie. Ileż można wyciągnąć z tradycyjnego industrialu traktującego o totalitaryzmach. Zwłaszcza, że w przypadku Laibach muzyka i wizualizacje wciąż ewoluują.
Akt II: Dzieło Boże nigdy nie jest ukończone
Na drugą część przyszło czekać zwyczajowy kwadrans, żeby ochłonąć, przemyśleć, spróbować przetrawić i przygotować się na jeszcze.
Znów zapętlony beat hipnotyzował tym razem wreszcie znalazł spełnienie w najbardziej prze aranżowanej wersji „Leben heißt Leben"- przypomnę, że to cover austriackich gwiazd „jednego przeboju" Opus. Mocno artystowska i liryczna interpretacja zdominowana przez wokalistkę Marinę Mårtensson. Mimo, że wersja ta jest warsztatowo bezbłędna to uważam, że Laibach w tym wypadku przeszarżował.
Jako drugi powinien wybrzmieć germańsko bombastyczna wersja pewnego utworu Queen ale Laibach dla nadania dramatyzmu postanowili trochę namieszać w kolejności odgrywanych utworów. Dzięki temu zabiegowi występ zyskał na dynamiczności przechodząc do tym razem bardzo korzystnie stuningowanego „Leben - tod".
Równie miażdżąco wypada „Trans-national" na sterydach. Tu przedrostek trans został potraktowany literalnie - był to najbardziej „taneczny" moment widowiska. Tłuste pasaże tętniące barbarzyńskim pulsem życia sprawiały, że nawet tak zdyscyplinowana publiczność zaczęła nieśmiało dygać.
Następny w kolejce był „F.I.A.T." tu w trochę dłuższym wydaniu, zachowujący klimat zimnowojennego kina. Niepokojącą deklaracja przypominała o nieustannej wojnie: tej gorącej lokalnej i oddalonej, wirtualnej, informacyjnej i tej cywilizacyjnej. Każdy aspekt na swój sposób niszczycielski, globalnie mielący ciała i dusze.
W propagandowym, patetycznie dostojnym nastroju pozostaliśmy w pozornie stonowanym „How West Was Won" - pozornie bo buntowniczy duch rocka co rusz obnażał swe szpony. Nowa wersja zawiera najistotniejsze elementy pierwowzoru, dodatkowo wzbogacone o tożsamą dla cyklu Revisited artystyczną dojrzałość i instrumentalny pietyzm.
Prawda spodziewałem się, że Milan Fras nie wróci do pozy gwiazdy rocka - ostatnio wcielił się weń bodaj u schyłku ubiegłego wieku, gdy wzięli ma warsztat musical: Jesus Christ Superstars (1996). Wtedy chcieli osiągnąć raz jeszcze „boski" poziom, raz jedyny skręcając w koniunkturalną pułapkę, prawdopodobnie zazdroszcząc rosnącego sukcesu swych uczniów... Nie mniej jednak bardzo bym chciał choćby namiastki koncertu Laibach z tamtych lat.
Z drugiej strony w tej materii spisali się na medal instrumentaliści, wspomniany wyżej perkusista oraz przede wszystkim gitarzysta Vitja Balžalorsky. Po raz kolejny pokazali swą ogromną wszechstronność. Pamiętam gitarzystę podczas poprzednich tras jeszcze, przed pandemią i już wtedy zacząłem uprawiać życzeniowe myślenie o tym jak to cudownie by było gdyby zagrali Opus Dei (1987) w całości. Jedyne czego mi zabrakło to żywych instrumentów dętych, których brzmienie nierozerwalnie wiąże się z twórczością z tamtego okresu.
Nagranie na nowo tej płyty było zbędne, ale Laibach jest niepokorny, jak zawsze działa po swojemu, na nikogo się nie oglądając. Buńczucznie postanowili nagrać swoją najważniejszą płytę na nowo, ale oni przecież nie poprawili jej. To tylko kosmetyczne odświeżenie, aktualizacja. Z pewnością doskonały pretekst, żeby zagrać ją w całości.
Druga część zwieńczona została klamrą, zagrali wreszcie „Geburt einer Nation" i anglojęzyczną, rozbudowaną wersją „Life is Life". Odpicowanie tego ostatniego wypadło znacznie korzystniej niż w przypadku niemieckiej wersji.
Even if the sun falls down
Even if I lose my voice
Even if black rain falls, I will cover you
Even if I lose it all, I will fight for you
Na bis zagrali same świeżynki, przeważnie mniej lub bardziej odważne przeróbki zapomnianych a współczesnemu słuchaczowi może nawet nie znanych utworów. Zaczęli od autorskiego poruszającego „Engine of Survival" - kolejnego popisowego numeru nowej wokalistki. Wyświetlane video w tle było równie istotne i mocne, bezpośrednio nawiązywało do przejmującego performansu.
Następnie zdetonowali prawdziwą multikontekstową bombę pt, „Each Man Kills the Thing He Loves". Piosenkę pochodzącą z ścieżki dźwiękowej ekranizacji powieści Jeana Geneta Querelle z Brestu (1974). Za przeniesienia owego filmu na ekrany na początku lat 80. odpowiedzialny był Rainer Werner Fassbinder. Tekst wspomnianego utworu powstał na bazie poematu Oscarda Wilda: „Ballada o więzieniu w Reading". Wykonana została przez Jeanne Moreau, która została „uhonorowana" Złotą Malinę w 1983 r. Utwór utrzymany w równie smutnym nastroju, niepokojące obrazy potęgowały atmosferę, była to też kolejna okazja pośpiewania Marinie. Nawiasem mówiąc odniosłem wrażenie, że podczas tego koncertu Milan miał zaskakująco wiele okazji do tego aby zejść ze sceny i odsapnąć.
Nie mogło zabraknąć najnowszego singla „I Want to Know What Love is" z repertuaru Foreigner. Tak jak poprzednie niealbumowe strzały dostępny jest jak na razie na platformach streamingowych.
Ciekawym zbiegiem okoliczności, okazał się moment wystartowania drugiej części trasy, czyli tuż po Narodowym Dniu Pamięci Żołnierzy Armii Krajowej święcie upamiętniającym męczennika chrześcijańskiego Świętego Walentego. Temat jak i gadżety nawiązujące do coveru przeboju Foreigner okazały się jak najbardziej na czasie.
Bardzo zgrabnie to wyszło, wykonanie, niebezpiecznie bliskie oryginałowi, które już zawsze będzie kojarzyło mi się z mocną sceną w filmie Tonego Scotta: Prawdziwy romans (1993). Świetny finał koncertu dowodzący, że zespół płynnie może przechodzić z artystycznego, zimnego industrialu w ciepły pop(rock). Podczas wykonania utworu wyświetlono... publiczność, dzięki czemu pierwsze rzędy mogły do siebie pomachać.
Pastoral scene of the gallant south,
The bulging eyes and the twisted mouth,
Scent of magnolias, sweet and fresh,
Then the sudden smell of burning flesh.
Po romantycznych uniesieniach Laibach wyszedł jeszcze na drugi bis, zmieniając diametralnie nastrój druzgocącą wersją bluesa Billy Holiday pt. „Strange Fruit". Ten wymierzony przeciwko rasizmowi protestsong nabrał nowego kontekstu w obliczu wysokiej rozdzielczości ujęć teraźniejszego, doszczętnie zburzonego miasta...
Sadystyczny wręcz minimalizm, wraz z beznamiętnym pomrukiem frontmana zrobiły piorunujące wrażenie. Dobili. Na koniec. Tak dosadnie jak tylko Laibach potrafi.
Ignacy J. Krzemiński
Inne tematy w dziale Kultura