Ignatius Ignatius
48
BLOG

Polska kocha thrash metal: Kreator / Anthrax / Testament - Relacja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0
11 grudnia odbyło się małe święto thrash metalu. W katowickim spodku wystąpiły tytani gatunku: Kreator, Anthrax i gość specjalny - Testament. Każdy z zespołów ma zupełnie inne podejście do wykonywanej stylistyki i starał pokazać się od najlepszej strony. Trudno mówić o jednej gwieździe, poziom był niezwykle wyrównany o czym najlepiej świadczyło niekończące się szaleństwo maniaków, którzy wypełnili Spodek.

Pod niepozornym szyldem - European Tour 2024 kryła się przepyszna trasa zasłużonych zespołów w historii szeroko rozumianego metalu: Kreator, Anthrax, Testament. Takie zacne i niezwykle treściwe spędy lubię najbardziej. Jeden grudniowy wieczór, trzy legendy gatunku pod jednym Spodka dachem. Każdy z nich mógłby być gwiazdą wieczoru tym razem padło na Kreator - grupa lobbowana na największą gwiazdę nie tylko teutońskiego ale szerzej europejskiego thrashu. Nie przedłużając zobaczymy co zaprezentowali 11 grudnia w Katowicach. 

Testament

Kalifornijczycy wystąpili jako goście specjalni, mimo to byli uzbrojeni w odpowiednią oprawę i kto wie, czy nie najlepszą spośród zespołów, które wystąpiły tego wieczora. Warto wspomnieć o personaliach obecnego składu, który w 3/5 jest taki jak za czasów powstania zespołu. Wokal: Chuck Billy, wioślarze: Alex Skolnick i Eric Petersen, do tego mistrz gitary basowej - Steve DiGorgio. Za garami obecnie zasiada młody perkusista Chris Dovas. 

Jako wprowadzacz przed walką wybrzmiał wielki przebój Beastie Boys: „(You Gotta) Fight for Your Right (To Party!)". Po nim pozytywnie nastrojona publiczność Spodka została zalana potężną dawką (niemal) nieustającego kalifornijskiego szaleństwa, która żarła od jakże wymownego „D.N.R. (Do Not Resuscitate)". Utworu, który otwiera The Gatherning (1999), stanowiło to dobry prognostyk, że lekko nie będzie. Rzeczywiście thrashersi z San Francisco lutowali z iście siarczystą zajadłością. Z wspomnianej płyty z buta dorzucili „3 Days in Darkness" i było diablo dobrze. Bezlitosne biczowanie oprawiono w infernalną scenografię i buchającą pirotechniką w tle.

Stylistycznie Testament kładł nacisk na swoje wypracowane death thrashowe patenty. Przez co w ostatecznym rozrachunku byli zawodnikami którzy najbardziej srogo sponiewierali gatunkowym ciężarem, momentami zawstydzając gwiazdę wieczoru, którą wciąż toczy melodyjna fiksacja.

Mimo najsłabszego nagłośnienia siali spustoszenie nie mniejsze niż Anthrax i Kreator. Napiszę więcej: momentami billi funfli po fachu na głowę. Aż strach pomyśleć co by było gdyby potencjometry i suwaki zostały odpowiednio ustawione...

Nie obyło się bez chwili wyciszenia w postaci zwyczajowej power ballady... ot taka świecka thrashmetalowa tradycja. Tym razem padło na rzewne „Return To Serenity" z albumu The Ritual (1992) Spokojniejszy numer to dobra okazja na wzmożony zbrutalizowany kontratak aby kontrast wzmocnił siłę rażenia i zabieg ten rzeczywiście sprawdził się z nawiązką - odpalili „First Strike is Deadly" z debiutanckiego albumu The Legacy  (1987). Albumu troszkę spóźnionego względem konkurencji ale nic straconego, bo jak wiadomo historia zespołu potoczyła się nader pomyślnie. Z lat 90. zagrali jeszcze (jak sam stwierdził Chuck Billy), dawno niegrany tytułowy numer z Low (1994) - był to ciężki, ołowiany walec, który niemiłosiernie gniótł katowicką publiczność ku jej uciesze.

Emisariusze Zachodniego wybrzeża pokazali się od bardzo dobrej strony, który rzadko ogląda się za siebie i miast staroci woli serwować przegląd ostatnich albumów. Przypomnieli swój wciąż ostatni album Titans of Creation (2020), z którego poczęstowali „WWIII" i „Children of Next Level" - oba będące najlepszym świadectwem co sobą reprezentuje współczesne oblicze zespołu.

Po przeplataniu starego z nowym skończyli w najlepszym możliwym wydaniu, pochodzącym z dwójeczki pociskiem zatytułowanym „Into the Pit. Kawał solidnego oldschoolu, który porwał spodkową płytę do kolejnych harców.

Było wspaniale a to zaledwie przedbiegi, po chwili na scenę wystąpili wesołki z Nowego Yorku, którzy też w tańcu się nie oszczędzali.


Anthrax


Reprezentanci wschodniego wybrzeża najbardziej niedoceniany zespół z tzw. Big 4 świętują swój jubel czterdziestolecia w służbie thrash metalu. Trzymają się skubańcy tak dobrze, jakby stułka im najwyżej dwudziestka.

Występ nowojorczyków poprzedził bardzo ciekawy zabieg propagandowy (w przypadku Anthrax zabieg jak najbardziej na miejscu). 
Przygotowano „urodzinowy" film, gdzie wiele osobistości z branży (muzycy, dziennikarze) i po za nią, wyznajĄ wyrazy uznania względem zespołu.

Wśród bogatej listy znanych osób zaskoczyły mnie najbardziej: Keanu Reeves, Lady Gaga, Stephen King. Wśród muzyków oprócz członków Metalliki, Megadeth, Slayera, Pantery, Lamb of God, Behemoth (tak nawet Nergal się załapał w koszulce KATa) wypowiadali się m.in. weterani z KISS - tu mnie Gene Simmons prawdziwie zadziwił, bowiem niezwykle rzadko z uznaniem wypowiada się na temat innego zespołu niż własny. Okazuje się, że wszyscy kochają Anthrax.

Zagrali najbardziej zróżnicowany set i zdecydowanie najbardziej oldschoolowy, nie byli najciężej grającą załogą ale kto wie czy momentami nie najszybszą.

Zaczęli dynamicznie od otwierającego drugi album studyjny numeru „A.I.R.", następnie zaskakująco zahaczyli o początek lat 90. coverem Joe Jacksona: „Got the Time", który Anthrax wziął na warsztat na potrzeby albumu Persistence of Time (1990). Miło patrzeć na zespół w tak świetnej formie, niezasłaniający się scenicznymi bajerami, (najbardziej surowa oprawa, sprowadzona do monumentalnego logo w tle). Ekipa Scotta Iana - gitarzysta ten jako jedyny pozostał z pierwotnego składu, ani przez moment się oszczędzała. Pląsali, skakali jak na rasowy thrash metalowy zespół przystało a przecież goście mają po 60 lat (sic).

Obecnie wesoła kompania składa się z: wokalisty Joeya Belladonny, który wciąż głos ma jak żyleta, lecz nie potrafi się do końca pogodzić z upływem czasu, bo wyjątkowo chamsko farbuje pióra na czarno.

Jednym z najdłużej, w dodatku bez przerwy działającym w zespole jest perkusista Charlie Benante. Tu wielki szacun, zawodnik ma 62 lata a wymiata jak maszyna - dlatego nie dziwi mnie, że zasila dzisiejszą Panterę.

Grube struny szarpie nieprzerwanie od 1984 roku Frank Bello. Drugą gitarę obsługuje od ponad dziesięciu lat Jonathan Donais.

Got my foot pinned to the floor
You can feel the engine roar
Got thunder in my hands
I'm metal thrashing mad

Jako trzeci wybrzmiał jeden z fundamentów thrashmetalowej stylistki, jeden z niekwestionowanych hymnów, pierwszy w historii utwór z słowem thrash w tytule (sam termin thrash metal został użyty w Kerrang! przez dziennikarza Malcolma Dome'a, który w ten sposób scharakteryzował styl utworu. To już nie był speed metal o już był thrash) - mowa pochodzącym z debiutu (według mnie zbyt niedocenianego) utworze pt. „Metal Thrashing Mad". Także można odnotować, że był to historycznie najstarszy thrash metalowy utwór grany podczas niniejszej  trasy. 

Anthrax ze względu na rocznicowy charakter swojego programu bez pardonu ostrzeliwał fanów, tym co najlepszego posiadają w swym bogatym arsenale.

Razili przeważnoe głowicami datowanymi na połowę ósmej dekady wieku XX, z naciskiem na swój opus magnum pt. Among the Living (1987) i wcale nie słabszy Spreading the Disease (1985). Dlatego właśnie był to tak mocarny gig i szybko zespół zweryfikował, że laurka przed koncertem nie była w najmniejszym stopniu przesądzona.

Tempo podtrzymywane było przez kolejne zastrzyki muzycznej adrenaliny w postaci „Madhouse", „Be All, End All", „Medusa". Jedynym świadectwem aktywności zespołu w XXI był utwór „Fight 'Em 'Til You Can't", pochodzący z Worship Music (2011).

Był to rzeczywiście udany powrót do formy i pierwszy album z Joeyem Belladonną od 1990 roku. Wyrazy uznania artystycznego (krytycy mówili o powiewie świeżości) znalazły swoje pokrycie w komercyjnym sukcesie (może nie takim jak pozostali z czwórki w tamtym czasie... ale jednak). 

Druga połowa koncertu wypełniona była samymi sztosami, które skutecznie podkręcały fanów, „I Am the Law", cover francuskiego Trust - „Antisocial" spotkały się z najbardziej żarliwym przyjęciem, fani jak jeden mąż, przyłączali się do thrasherskiego skandowania.

Tu nie było miejsca na zaczerpnięcie choćby tchu, skończyli przebojowym „Indians" i nie mniejszym hiciorem „Efilnikufesin (N.F.L.)".

Jak sami widzicie był to esencjonalny wąglik podany na żywo i w kolorze, zabójczy niczym rozsyłane ćwierć wieku temu koperty niespodzianki z białym proszkiem - taka moda z początku XXI wieku.

Podkreślę to raz jeszcze, wzbudzała mój podziw  kondycja zespołu, entuzjazm, pozytywna energia, która epicko napędzała młyn (na płycie mało kto się oszczędzał, wiara kreśliła piękne kółeczka w sercu Spodka). Świetna sztuka, najlepszy występ Anthrax, w którym dane mi było uczestniczyć.


Kreator

Przypomnijmy, że mniej więcej równo rok temu Kreator brał udział w podobnej randze wydarzeniu. Wówczas to Megadeth był gwiazdą wieczoru a gościem specjalnym Sacred Reich. Już wtedy zadbali o bardziej efektowne elementy oprawy scenicznej. Dmuchane gargulce nawiązujące do maskotki znanej jako Violent Mind i oprawy ostatniego albumu Hate über alles (2022). Zespół tak jak poprzednio zagrał w następującym składzie: Mille Petrozza (wokal & wiosło), Ventor na garach, którzy tworzą zespół od samych jego początków. Od 2001 roku drugą gitarę obsługuje Sami Yli-Sirniö, od 2019 roku na basie gra Frédéric Leclercq.

Od ostatniego koncertu w Polce w obozie Kreatora nie wiele się zmieniło. Porównując oba sety widać, że grali taką samą ilość utworów, a różnice repertuarowe były dosłownie kosmetyczne. To co robiło różnicę to znacznie większy rozmach widowiska i lepsze nagłośnienie i to naprawdę wystarczy aby z przyjemnością zobaczyć ich nawet po krótkiej przerwie.

Założony w 1982r. w Essen zespół wystąpił z swym pełnoskalowym widowiskiem, które traktować można jako mały musical, niczym koncerty Iron Maiden (oczywiście to jeszcze nie jest ten poziom ale widać, że Kreator ma aspirację i puszczony utwór „Run to the Hills" przed koncertem było nieprzypadkowe.) Rzeczywiście szopkę zrobili zacną, metalowy kicz  prima sort. Była świetna pirotechnika (na miarę pożegnalnej trasy Slayera) na starcie doszło do zbiorowego powieszenia posępnych postaci w bordowych płaszczach, które zwisały smętnie nad sceną do samego końca. Zabawy ogniem nie było końca, ceremoniale spalili kolejnych nieszczęśników (jedemu się upiekło bo rozpalona żagiew się go nie imała).

Opisując resztę atrakcji i zachowania scenicznego Milla Petrozzy pokuszę się o lekką ironię i nadinterpretację (zaznaczam, że czynię to z pełną premedytacją).

Obecna pozycja Kreatora to, pół żartem, pół serio doskonały przykład na skuteczność polityki historycznej Niemiec. Cała totalitarna/rewolucyjna otoczka (oczywiście to tylko silenie się na kontrowersję, typowe dla tego typu klimatów igranie z silną symboliką, ktoś może nawet pokusić się, że to tzw. nadidentyfikacja bla bla bla).

If night will fall, black shadows are taking our sight
We carry each other through the darkest moments in life
Stronger than hate, stronger than fear, stronger than all
We are one – hail to the hordes
We are one – hail to the hordes!

Lider zespołu zapowiadając poszczególne utwory, dla budowania atmosfery i nadania spójności całego show np. dedykował katowickiej publiczności „Hail to the Hordes". Aż świerzbi żeby napisać, że szwaby na polskiej ziemi hailowały hordom (sic), Mille buńczucznie podkreślał: MY jesteśmy KREATOR a wy... nasze hordy chaosu. Po czym nawoływał do dokonania masakry w POLSKIM stylu (tak, naprawdę to powiedział Niemiec na polskiej ziemi) - oczywiście chodziło o zwyczajowe zagrzewanie do dobrej zabawy i rozkręcenia moshpitu na płycie Spodka. I rzeczywiście tak jak w przypadku poprzednich zespołów, Publiczność spodka absorbowała wysokoenergetyczną kreatorowską, epicką atmosferę, oddając na pełnej kurtyzanie tańce - maniacy nie tylko pod sceną dosłownie zawrzeli, pulsowali, młyn został rozkręcony na blisko 50% powierzchni płyty, były efektowne ściany śmierci i prawdziwy potop stagediverów - to ostatnie również zostało zainspirowane przez frontmana, co w momencie spotkało się z ochoczym odzewem. Łapacze w fosie przez kilka dobrych minut mieli ręce pełne roboty... To było zaprawdę zjawiskowe - fani w Spodku po raz kolejny pokazali klasę.


Mille nawiązywał do dziedzictwa thrashu, sentymentu do występów w Spodku, mówił o oldschoolowym podejściu do metalu i to się paradoksalnie nie kleiło. Starego dobrego teutońskiego pogromu było jak na lekarstwo. Zespół z Północnej Westfalii ponad połowę repertuaru oparło o twórczość pochodzącą z XXI wieku (9/14 utworów nagrano od 2001roku wzwyż). Bazowali na patentach, które dominują na ostatnich długograjach, czyli niepoprawnego melodyjnego ciupania z wyraźnymi heavy metalowymi inklinacjami. Niestety zbyt rzadko jak na mój gust zespół robił wycieczki do okresu swej największej chwały. W dodatku (o zgrozo) nie zagrali „Flag of Hate".

Zacznijmy od początku. Zaczęli od energetycznego „Hate über alles" i słusznie bo to bardzo dobry kawałek na start, od razu skłania publiczność do epickiego skandowania. Następna był „Phobia", kawałek do którego mam sentyment, Kreator w bardziej nowoczesnym wydaniu (jak na końcówkę lat 90), udane fuzja intensywności z pewnego rodzaju przebojowością. Jako trzeci zapodali jeden z największych sztosów tego wieczora - „Coma of Soul", który został doceniony przez fanów efektowną ścianą śmierci. Nadal w secie utrzymuje się niealbumowy singiel, przaśnie uroczy covidowy hymn „666 - World Divided", z ostatniego albumu zagrali dedykowany zespołom biorącym udział w trasie „Strongest of the Strong".

Z żelaznego kanonu zagrali jeszcze raptem kilka killerów. W połowie gigu udało się Niemcom przemycić „Betrayer" z Extreme Aggression (1989). Pod koniec jeszcze zaatakowali „Terrible Certainty", i już na sam koniec zapodali brutalną orgię zniszczenia pt. „Pleasure to Kill".      


Profesjonalne show na bogato, małe, tematyczne wesołe miasteczko z piekła rodem - ale w pozytywnym tych słów znaczeniu. Idealnie dopełniało się to z obecnie wykonywaną przez Kreator stylistyką. Szkoda jedynie, że nie pokusili się o większe odświeżenie setu i wzorem Anthrax, nie skupili się na pierwszych płytach - wówczas rzeczywiście mało, która załoga miałaby start do Kreatora w konkurencji nostalgia i oldschool.

Wydarzenie to zwieńczyło mój koncertowy rok i był to finał z przytupem. Cieszy dobra kondycja weteranów (zresztą nie tylko thrashu): Deep Purple, Uriah Heep, Judas Priest, Saxon, Metallica w tym roku zagrali kapitalne koncerty i dowiedli tym samym, że nie są li tylko półżywym muzeum woskowym z gitarami. Nadal wyczuwalna jest radość z wykonywanego rzemiosła. Dlatego liczę na to, że nadchodzący 2025 będzie przynajmniej równie dobry jak kończący się właśnie rok. Do siego roku!

Zobacz galerię zdjęć:

Testament
Testament Anthrax Kreator
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura