Niby Sepa robi pa pa a jednak nie dali tego tak do końca odczuć jak to było np. w przypadku KISS czy Slayera. W Spodku w Katowicach zagrali energetyczną sztukę z okazji czterdziestolecia, wspierani byli m.in. przez weteranów śmierć metalu z Florydy jak i metalową młodą krew zza naszej wschodniej granicy.
Sepultura celebruje 40. lat swojego istnienia jubileuszową trasą, która ma być jednocześnie (długim) pożegnaniem. Brazylijczycy tym samym dołączyli do zacnego grona zespołów, które postanowiły skorzystać z takiego niecnego marketingowego zabiegu.
21 listopada w ramach trasy 40 Years Farawell Tour 'Celebrating Life Through Death Tour Sepultura zahaczyła o nasz kraj występując w katowickim Spodku. Zadbali o odpowiednie wsparcie zabierając ze sobą równie zasłużonych weteranów: Obituary i wciąż młody ukraiński zespół: Jinjer, który łokciami rozpycha się w main(ex)streamie metalowym, że się o taki słowotwórczy zlepek pojęciowy pokuszę.
Obituary
Ale jak to przed Jinjer?!
To delikatnie rzecz ujmując dla mnie kontrowersyjne ułożenie lineupu. Żeby takie szczyle wychodziły na scenę, po tak zasłużonym dla gatunku zespole, który sieje pogrom od czterdziestu lat? W ostatecznym rozrachunku miało to pewne podstawy... Jednak po kolei.
Floryda na wolno - w tej klasie wagowej trudno o lepszy zespół jak Obituary. Stary dobry death metal w wzorcowym wydaniu. W porywach zahaczając o średnie kruszące tempa. Całość okraszona ikonicznym, niepowtarzalnym głębokim growlem Johna Tardyego.
Przyczepić się można jedynie do tego, że zagrali skandalicznie za krótko pozostawiając fanów z ogromnym niedosytem. Zdążyli zrobić małą wycieczkę po swoim zbutwiałym dorobku. Było przekrojowo w imię złotej zasady dla każdego coś miłego.
Danse Macabre rozkręcały mięsiste „Threating Skies" i „By the Lighting" z Back from the Dead (1997). Egzekutorzy z Florydy mają na tapecie swoją ostatnią płytę Dying of Everything (2023) z której to zapodali trzy świeżawe, krwawe ochłapy, które śmiało mogłyby zasilić którąś z poprzednich płyt - słowem Obituary. Stare, dobre Obituary. Obok tytułowego utworu, niemiłosiernie gnietli publikę Spodka niczym gąsienicami czołgów: „War"i „The Wrong Time".
Tętno najbardziej przyspieszały jednak, w chwili odpalenia śmiercionośnych standardów pokroju „Chopped in Half / Turned Inside Out" z wielbionej wszem i wobec dwójeczki.
Tu ciekawostka odnośnie okładki płyty Cause of Death (1990). Obituary wraz z Sepulturą należeli do tej samej wytworni, razem pojechali w trasę, wiąże ich też zamieszanie związane z pracami Michaela R. Whelana.
Jego dzieła chętnie były wykorzystywane jako okładki płyt w tamtym okresie. Początkowo okładka, która finalnie zdobi drugi długograj zespołu z Florydy przewidziana została jako okładka trzeciego albumu Sepultury, która ukazał się rok wcześniej.
Stało się tak za sprawą wewnętrznych nacisków w wytwórni. Ostatecznie Beneath the Remains (1989) wydano z inną pracą plastyka i czytelnikom zostawiam czy była to słuszna decyzja.
Tyle historii, wracajmy do teraźniejszości. Bo o to szczęśliwie udało im się zdąrzyć zagrać kilka standardów, dla gatunku niedoścignięty wzorców. Mowa o „Deadly Intentions" i „Slowly We Rot"
Brzmienie nasycone trupimi sokami, gęste, lepkie oldschool do bólu odsłoniętej kości. Miło widzieć i słuchać zasłużonego zespołu w tak dobrej kondycji. Mimo to czuje się... mocno niedomielony. Przecież ta trupem trącająca trupa ledwo zdążyła rozgrzać wzmacniacze, dopiero co ćma na powrót wcisnęła się do swego kokonu a już zwijali manatki.
Outrem w postaci utworu starego dobrego Teda Nugenta pożegnali się z publicznością Spodka i zwolnili scenę dla wschodnioeuropejskich młodych gniewnych.
Jinjer
Wyjść i zagrać po takim zespole jak Obituary to nie lada zaszczyt i jeszcze większe wyzwanie. Przedstawiciele nowej szkoły łupania zza wschodniej, targanej wojną granicy za pomocą instrumentów próbuje odreagować wojenną pożogę skomasowanym dźwiękowym atakiem. Technicznym, dynamicznym wymiataniem, z dozą dramatyzmu podsycanego przez Tatianę, która starała się urozmaicać swe partie wokalne różnymi manierami, szarżując głębokim growlem po bardziej liryczny, wyciszony śpiew. Z tymże zdecydowanie korzystniej wypada w ekstremalnym wydaniu niż w czystych, wyjących partiach.
Najmocniejszym ogniwem Jinjer okazał się fenomenalny perkusista Vladislav Ulasevich, który bębni w zespole od 2016 roku. Vladi stosuje duże efektownych smaczków, gra jest urozmaicona, pełna ciekawych, nierzadko karkołomnych zagrywek mimo, że skomplikowanych i precyzyjnych to jednak niepozbawionych organiczności.
Stylistycznie mamy do czynienia z współczesnym, melodyjnym, technicznym metalcorem, nierzadko ciążącym w stronę death metalu lub osadzonym na groove'wowych łamańcach. Nie jest to granie na jedno kopyto choć gdzieniegdzie za dużo przebija się w muzyce Ukraińców plastiku.
Wystartowali bardzo mocno kawałkiem „Sit Stay Roll Over" (najstarszym numerem, pochodzącym z trzeciego długograja, jaki zagrali w Spodku tego wieczora), trzeba przyznać, że świetnie komponują się ze sobą blasty Vladiego wraz z czystymi zaśpiewami Tatiany. Poszli za ciosem odpalając pulsujący, równie rozchwiany emocjonalnie „Ape".
Grupa skupiona jest na nowej płycie, która ukaże się na początku 2025 roku. Przedpremierowo zagrali z niej cztery, pierwszym z nich był „Fast Draw". Tak jak pozostałe dobrze rokuje dla całokształtu albumu - fani stylu zespołu mogą (i pewnie to robią) ze spokojem odliczać czas do premiery.
To cechuje Jinjer to kontrasty i świetnym przykładem jest kawałek „Kafka" (dużo smęcenia za to z srogim finiszem w którym bryluje pałker). Pełen niespodzianek i zwrotów akcji jest uroczo połamany i pogięty „Someone's Daughter" - tu pole do popisu mają zwłaszcza wiosłowy Roman Ibramkhalilov i szarpiący grube struny Eugene Abdukhanov. Bolączką tegoż utworu jest jak na mój gust zbyt duża ilość, zupełnie niepotrzebnych przesłodzonych momentów. Na finał pozostawili kawał technicznego znęcania się pt. „Rogue".
Starali się przekrojowo częstować swoim repertuarem sięgając bardziej po nowe utwory niż stare - obok świeżego mięcha skupili się również na EPce Micro (2019) ogrywając z niej 3/5 materiału. Obok wyżej wspomnianego „Ape" uraczyli słuchaczy ciosami „Perennial" i „Teacher, Teacher". Na szczególniejszą mą uwagę zwrócił pochodzący z Wallflowers (2021) ociężały „Colossus" pełen gęstych, lejących się partii gitarowych Romana.
Stylistyczna intensywność i zagęszczenie rzeczywiście w porównaniu do bardziej poukładanego i zdecydowanie wolniejszego Obituary sprawia, że weterani z Florydy mogliby utonąć w przepakowanym ukraińskim nawale. Dlatego może i dobrze, że zdecydowano się na taki a nie inny układ zespołów, które występowały na niniejszej trasie.
Sepultura
W powszechnym mniemaniu zespół bez braci Cavalerów nie ma racji bytu, wokalista który drze japę od 30 lat jest traktowany jakby był nowy. Płyty po Roots (1996) - różnie z nimi było, to materiały mniej i bardziej udane. Miały jeden zasadniczy problem - wydano je pod szyldem Sepultura.
Nie żebym spodziewał się czegoś innego, ale naprawdę w tym temacie nie pomaga postawa zespołu względem własnej historii. Podczas owej trasy zespół posiada scenografię uzbrojoną w ekrany led, na których wyświetlano zwyczajowe, niczym niewyróżniające się wizualizacje. Podczas jednego z utworów wyświetlano pokaż slajdów z memorabiliami pochodzącymi z różnych tras. Rzecz wydawałoby się jak najbardziej na miejscu, gdyby drobny szkopuł. Nie zająknięto się o „wkładzie" Cavalerów w historię Sepultury... jest to delikatnie rzecz biorąc: żenujące i bardzo małostkowe.
Co nie oznacza, że druga strona nie jest bez winy, swoje za pazurami też mają i również zdarzyło im się dziedzictwo Sepultury rozmieniać na drobne.
Mimo wszystko, zespół z tak wysokim odsetkiem antyfanów wypełnił katowicki Spodek (choć parę lat temu miał problem z wypełnieniem krakowskiego klubu) i to ludźmi, którzy naprawdę dobrze się bawili. Płyta pulsowała, skakała, moshowała aż miło było patrzeć.
Mając tego wszystkiego świadomość popatrzmy na historię Brazylijczyków w kontekście 40. lecia istnienia i pożegnalnego charakteru trasy. Gitarzysta Andreas Kisser (w 1986r. zastąpił Jairo Guedesa) z tej okazji zablefował i zaprosił braci C. na ostatni koncert, który rzekomo ma się odbyć w São Paulo w 2026 roku - to byłaby historyczna chwila ale równie wysoce nieprawdopodobna biorąc pod uwagę trwające niezmienne od lat stosunki jakie panują pomiędzy jegomościami.
Set miał jak nietrudno się domyśleć charakter przekrojowy, naprawdę, prawie uczciwie udało się wymieszać okres cavalerski (z naciskiem rzecz jasna na okres groove metalowy) z postcavalerowym. Napisałem prawie bo jednak siłą rzeczy dominowała stara dobra Sepa. Sądzę, że jubileuszowo pożegnalny charakter trasy nie jest jedynym powodem: takiego a nie innego doboru repertuaru.
Dobór utworów przyzwoity, znalazło się miejsce nawet dla coveru Motörhead: „Orgasmatron". Dla fanów to żadna tajemnica, niewtajemniczeni mogą nie wiedzieć: to właśnie od tytułu utworu ekipy nieodżałowanego Lemmiego pochodzi nazwa zespołu. Mowa o utworze „Dancing on the Grave" - a sepultura to po hiszpańsku grób.
Koncert zaczęli od dwóch intro, „puszczonym z taśmy" „War Pigs" i „Polícia" brazylijskiego, mocno pokręconego zespołu Titãs. Po wybrzmieniu obu, otwarli pasmo mięsistego groove metalu („Refuse/Resist", „Territory", „Slave New World") z albumu, który zrewolucjonizował nie tylko brzmienie zespołu, ale wytyczał kierunek na najbliższe lata. Mowa o Chaos A.D. (1993) istne transowe szaleństwo, gdzie po raz pierwszy w twórczości Sepultury pojawiły się elementy brazylijskiego folku.
Współczesny groove metal mieszał się z tradycyjnym, surowym wysokooktanowym thrashem przełomu lat 80./90. („Escape to the Void") z Schizophrenia (1987). Miło mnie Brazylijczycy zaskoczyli autentyzmem wykonania, widocznie Andreas nie zapomniał o korzeniach stylistycznych zespołu.
Szkoda tylko, że nie pociągnęli tego bardziej tylko od razu przełamali folkowym „Kaiowas" - który był kulminacyjnym punktem zarówno koncertu jak i akcentowania wpływu brazylijskiego folku. Instrumentarium zostało poszerzone o dodatkowe instrumenty perkusyjne (wyglądało to zacnie ale muzycznie nie wiele wniosło), w wizualizacjach z tamtego okresu. To tu właśnie wygumkowano braci, którzy powołali do życia zespół w 1984 roku w Belo Horizonte. Najbardziej eksponowane było ego gitarzysty pomalowanego w plemienne barwy Indian Xavante.
W stylistycznym tyglu nie mogło zabraknąć sepulturowego podejścia do death metalu, którym trwale zapisali się w historii ekstremalnego metalu. Sepultura z przełomu dekad, kiedy to nagrywała już na Florydzie albumy Beneath the Remains (1989) i Arise (1991) to jakby zupełnie inny zespół niż ten, który właśnie przymierza się do zakończenia działalności.
Unauszniono to podczas skomasowanego ostrzału pociskami najcięższego kalibru tego wieczora. Sążnisty atak oldschoolu zostawiono na finał, podczas którego odpalono: „Dead Embryonic Cell", „Inner Self", „Arise" i najstarszy w secie, pochodzący z czasów debiutu „Troopes of Doom". Jak widać bardziej barbarzyńskie wymiatanie mieszało się ze sterylną, usystematyzowaną eksterminacją.
Jeżeli chodzi o „nową" Sepulturę najlepiej wypadło paradoksalnie „Choke" z pierwszej płyty z Derrickiem Greenem na wokalu. Zwarty, rwany, agresywny numer, który wyróżniał się na tle większości. Drugim który mi zapadł szczególniej w pamięci to „Kairos" tytułowy numer z płyty wydanej w 2011 roku - jednej z najlepszych w całym dorobku zespołu.
Zespół objawił również swoje bardziej liryczne oblicze akustycznym wstępem do pochodzącego z ostatniego autorskiego albumu Quadra (2020) utworu „Guardians of Earth". Jakże pięknie wyszła nieuleczalna ignorancja, odklejonego od rzeczywistości wyznawcy ekologizmu. Wokalista przed utworem silił się na edukacyjną połajankę. Poważnym wręcz napominającym głosem upomniał się, że należy przejąć się losem planety na której wszyscy żyjemy. Naprawdę Derrick powiedział to w obliczu pobliskiego konfliktu zbrojnego trwającego ponad 1000 dni... napisać aberracja to jakby nic nie napisać.
Patrząc bez uprzedzeń na gitarzystę - Andreas Kisser jest zaprawdę wszechstronnym szarpidrutem, płynnie lawirującym pomiędzy stylami, brakuje tylko (albo aż) twórczego przebłysku - warsztat to nie wszystko.
Na bis zgodnie z wszelkimi przewidywaniami sięgnęli po Roots (1996) z której zagrali „Ratamahatta" poprzedzony perkusyjnym solem Greysona Nekrutmana - dwudziestodwuletniego pałkera, który w tym roku zastąpił Eloya Casagrande, który obecnie zasila Slipknota a w Sepulturze bębnił od trzynastu lat.
Skończyć mogli tylko w jeden sposób. Chciał niechał swym największym przebojem. Długo wyczekiwanym przez publiczność, utworu będącego jednym z najbardziej charakterystycznych momentów dla (folk) metalu lat 90. - „Roots Bloody Roots". Bardzo mocny, skoczny finał o tribalowym zabarwieniu.
Parę słów podsumowania. To był bardzo ciekawy gig, gdzie wybrzmiała historia zespołu, nieustanne poszukiwanie własnego stylu, którego znalezienie zbiegło się z końcem złotego okresu zespołu a zaczęło kupczenie dziedzictwem - co nie oznacza, że należy przekreślać dorobek artystyczny Sepultury od 1998 roku wzwyż - bo przez te lata, od czasu do czasu udało im się wyrzeźbić coś wartościowego. Koncerty w ramach niniejszej trasie są tego najlepszym dowodem.
Przez cały koncert ani przez chwilę nie miałem wrażenia, że to pożegnanie, bywało nostalgicznie (jak na zespół z takim stażem przystało), przekrojowo ale bez szczególnie łzawego patosu świadczącego o tym, że to definitywny koniec. Zresztą niedługo po wydarzeniu w Katowicach zaanonsowano pożegnalny, festiwalowy koncert który odbędzie się w przyszłym roku, w ramach Mystic Festival 2025.
Inne tematy w dziale Kultura