Po siedmiu latach postanowiłem przełamać się i zaryzykowałem udział w koncercie prekursorów. Nowa płyta Deep Purple =1(2024) zrobiła na mnie pozytywne wrażenie - jeszcze potrafią jednak dopiero konfrontacja z bandem na żywca była dla mnie właściwym, rzetelnym sprawdzianem jak się sprawy mają. Również tego jak ów instrumentalista wrósł w żywą i wcale nie tak skostniałą (jak mi się wydawało) tkankę zespołu. Wrósł i odświeża niczym przetoczenie krwi. Simon wigorem dorównuje klawiszowcowi i to oni napędzają dzisiejsze Deep Purple. Ciekawostka: w Katowicach zagrali po raz pierwszy dwa numery z ostatniej płyty.
17 października Deep Purple wrócił do Polski w ramach trasy 1 More Time Tour, aby zagrać dla rzeszy wiernych fanów, którzy po brzegi wypełnili katowicki Spodek. Istniejąca od 1968 roku grupa aktualnie promuje swój najnowszy (23. sic), świetnie przyjęty krążek pt.=1 (2024), który ukazał się trzy miesiące wcześniej.
Szczerze mówiąc nie planowałem udziału w relacjonowanym koncercie i (zbyt) późno zabrałem się za zakup biletów, przez co miejsca nie były może najgorsze, ale daleko im było do ideału. Szczęśliwie w przypadku geriatrycznego rocka nie ma to większego znaczenia - nie ma na co patrzeć, jest za to od groma nieśmiertelnej muzyki do przeżywania.
Purplom przeciąga się ostatnia trasa i tak jak to zwyczajowo bywa było jeno picem na wodę wzbudzającą emocje wśród nostalgików, z których można jeszcze jakaś kasę wyciągnąć... ostatni raz widziałem ich w 2017 roku, kiedy promowali równie mocny album Infinite (2017). O ile płyta trzymała poziom i dowodził, że zespół jest w kondycji, to byłem mocno rozczarowany i z tamtego koncertu, który też miał miejsce w Spodku, pamiętam tylko hiper aktywnego Dona Aireya, który nadzwyczajnie wyżywał się na klawiszach. To też nie spieszyło mi się na kolejne koncerty, zwłaszcza że Deep Purple przymuliło również w studiu, nagrywając mdławy Whoosh! (2020).
Międzyczasie doszło do zmiany personalnej, co w przypadku zespołu takiej rangi jest nie lada wydarzeniem. W 2022 roku gitarzysta Steve Morse po 28 latach opuścił zespół. Mowa było o tymczasowej absencji ze względów osobistych (choroba małżonki). Ostatecznie już nie wrócił do składu a jego miejsce zajął Simon McBride. Na tę wieść zareagowałem niczym niewierny Tomasz - już po ptokach... nawiasem mówiąc szkoda, że małostkowość ludzka zmarnowała idealną na reunion z Ritchiem.
Historia lubi się powtarzać
Dopływ świeżej krwi okazał się zbawienny tak samo jak 30 lat temu, kiedy to Ritchiego Blackmora zastąpił Steve Morse, z którym popełnili kapitalny album Purpendicular (1996).
Czy po latach =1 (2024) będzie się cieszył taką samą estymą zweryfikują słuchacze. Na dzień dzisiejszy jestem skłonny powiedzieć, że jest lepiej niż na poprzedniej autorskiej płycie, wróciło życie, energia i entuzjazm.
Mnie osobiście pozwoliło zacząć wierzyć w dalszy sens istnienia jednego z kluczowych zespołów dla rozwoju ciężkiego gitarowego grania. Choć nie ukrywam, pozwoliłem sobie na dozę rezerwy, tak na na wszelki wypadek - za dużo sobie nie obiecywałem.
Jefferson Starship
W roli gościa specjalnego wystąpili stali wyjadacze amerykańskiego rocka, bezpośrednio wywodzącego się z ikony psychodelii ery hippisów. Grupa ta powołana została do życia na gruzach jednego z najważniejszych grup drugiej połowy lat 60. - Jefferson Airplain.
Oczywiście dziś to w zasadzie oficjalnie namaszczony tribute band jadący na nazwie tj. kontynuujący bogate dziedzictwo zespołu (oprócz jałowego bazowania na dotychczasowym dorobku, powstają nowe utwory, które zostały zarejestrowane i wydane na dwóch albumach). Ostatecznie nieprzeciętny warsztat i wigor marnotrawiony jest na do bólu amerykańskie popłuczyny rocka. Radiowe granie nijakie (na sentymentach), przesłodzone z cekinami, w dużej mierze oparte na cudzym dorobku.
Rzeczywiście było parę momentów, hitów z prawdziwego zdarzenia - choć to oczywiście dotyczyło rzetelnie zagranych cudzesów: W repertuarze znalazły się m.in. hiciory Starship, Jefferson Airplane. Choć tak frywolne mieszanie epok w tym wypadku działało mocno na niekorzyść i występ mocno tracił na spójności.
Najbardziej czekałem na hipisowskie standardy i się doczekałem. Pierwszym z nich był „White Rabbit" bardzo zgrabnie zagrany, był to dla mnie najjaśniejszy moment występu amerykanów.
Do tego poziomu kalifornijscy sukcesorzy zbliżyli się w kolejnych coverach: „We Built This City" i „Somebody to Love" choć oba kawałki pochodzą z odległych od siebie muzycznych światów...
Oddając cesarzowi co cesarskie; 86. letni David Freiberg w utworach, gdzie mógł popisać się wiodącym wokalem - pokazywał wielką klasę, moc, pięknie wchodził w górki. Wokalistka Cathy Richardson - niegdyś specjalizująca się w wykonywaniu utworów Janis Joplin, idealnie odnajduje się w klimatach lat 60. i potrafiła na moment przywołać ducha tamtej epoki. Bardzo ładnie wychodziły jej podziękowania w języku polskim.
Jak na rozgrzewkę było to znośne, choć myślę, że ten czas można by muzycznie wypełnić dużo lepiej. Niestety odnoszę wrażenie, że dinozaury rocka co raz częściej sięgają bo byle jakie supporty - byle ktoś wyszedł i równo zabrzdąkał.
Deep Purple
Nowy album wraz z trasą koncertową traktuję jako symboliczną reaktywację. To był piękny koncert, choć wcale na to się nie zanosiło. Wszystko przez niepokojący początek z lekką zadyszką.
Na szczęście z kawałka na kawałek było tylko lepiej. Był to przegląd twórczości Purpli w najlepszym wydaniu. W zasadzie zabrakło mi jedynie jednego utworu, którego aż prosiło się żeby wybrzmiał z okazji okrągłej rocznicy pewnej płyty.
Nie tylko mnie zżerała ciekawość, wielu widzów uwagę skupiało na osobie nowego gitarmistrza, który w nie tylko na moich uszach udowodnił, że nieprzypadkowo zastąpił Morsa'a, szybko stając się filarem nowej odsłony zespołu.
Zespół postawił nie eksperymentować. W przeważającej mierze sięgał po bezpieczny, żelazny repertuar z złotego okresu MKII, zagrali też kilka nieoczywistych rzeczy i niespodzianek.
Zacznijmy od początku od monumentalnego wprowadzenia za jakie posłużył fragment suity The Planets: „Mars, the Bringer of War" skomponowanej przez Gustava Holsta. To rzeczywiście bardzo wdzięczny początek, nastrajający do epickiego penetrowania purpurowej, muzycznej przestrzeni.
Wystartowali nader odważnie standardem: „Highway Star" - instrumentalnie beż zarzutu, mknęli zacnie po gwiezdnej autostradzie, że aż się kurzyło. Niestety Ian Gilan chyba jeszcze nie miał wystarczająco rozgrzanego gardła i nie był wstanie wdrapywać się głosem w kulminacyjne górki. A to one stanowią główną ozdobę tego utworu. Ciekawe czy gdyby utwór znalazł się w środku setu, przełożyłoby się to na lepsze wykonanie?
To był szczęśliwie krótkotrwały moment zwątpienia a obawy moje okazały się nieuzasadnione. Z każdą chwilą było lepiej. Ostatecznie wokalista spisał się na medal, dając z siebie wszystko. Nadal potrafi wykrzesać z siebie niezmierzone pokłady entuzjazmu, widać i słychać, że śpiewanie sprawia mu wiele radości. Choć bez wątpienia dużym kosztem.
Współczesny materiał wychodził naturalnie i swobodnie. To nie są tak wymagające partie ale pozwolę sobie powtórzyć: zarówno studyjnie jak i na żywo Deep Purple A.D. 2024 bronią się wyśmienicie!
Rzecz oczywista nikomu niczego udowadniać nie muszą ale przykro czasem słuchać jak artyści nie wiedzą kiedy odpuścić sobie i słuchaczom.
Świeżynki konfrontowane były z reprezentantami ścisłego purpurowego kanon czyli okresu lat 70. i nie licząc rzecz jasna nieuniknionej absencji „Dziecka w czasie" pojechali z programem znanym najbardziej z pomniku tamtej epoki: Made in Japan (1972) czyli zapisu najsłynniejszego.momentu którym po wsze czasy zapisali się w historii muzyki popularnej.
Jak na protoplastów ciężkiego grania, heavy metalowe gromy wybrzmiały może nie tak jak 50. lat temu ale jednak pierwotny żar nadal był uchwytny.
Zgrabnie przeplatali stare z nowym przez co dramaturgia była odpowiednio podtrzymywana. Po „A Bit on the Side" wybrzmiały kolejne mocne ciosy z In Rock (1970): „Hard Lovin' Man", do pieca Brytyjczycy dowalili „Into the Fire" - zgodnie z tytułem ogień został podsycony i Spodek znalazł się w samym epicentrum pożogi purpurowych dźwięków.
W tym miejscu można jednoznacznie stwierdzić, że Simon McBride sprostał niełatwemu wyzwaniu zastąpienia poprzednich instrumentalistów i oczekiwaniom długoletnim fanom.
Najlepiej okazywali to sami fani swoją reakcją m.in. na naprawdę efektowny popis solowy. To co zaprezentował gitarzysta było pomysłowe ale nieprzekombinowane, najlepiej unauszniające jego potencjał i charakter instrumentalisty. Niebojącego się w majestacie tytanów pokazać współczesnego oblicza gitarowego rzeźbienia.
Styl nowego gitarzysty doskonałe uzupełnia się z klawiszową charyzmą Dona Aireya, który względem poprzedniego występu na którym byłem w 2017 roku, został nieco ujarzmiony i nie przytłaczał reszty akompaniamentu.
Powrót do współczesnego pasma purpurowej transmisji otworzył „Uncommon Man" z Now What?! (2013), przypomnijmy równie brawurowej płyty jak ostatnia, dającej początek serii, w której zespół wypracował brzmienie Deep Purple ostatniej dekady.
Na potwierdzenie powyższego zaprezentowali „Now You are Talkin'" i warto odnotować było to premierowe wykonanie tegoż utworu na żywo. Ciekawa zbieżność po równie świeżutkim „Lazy Sod" sięgnięto po standard zatytułowany „Lazy", który został poprzedzony pierwszym solem Dona Aireya. Niech was tytuły nie zmylą, nikt na scenie się nie lenił.
Dużym zaskoczeniem dla mnie było wykonanie „When a Blind Man Cries" będącym jednym z najbardziej przejmujących utworów w przebogatym dorobku zespołu. Rozpoczęło się obowiązkowy rytuał eksploatacji ledów w telefonach a niedobitki tradycjonalistów postanowili przypalić sobie końcówki palców zapalniczkami - w 100% analogowo.
Po tym jak wybrzmiał „Portable Man" odkopani hicior sprzed trzydziestu lat - „Anya". Był to jedyny zagrany przedstawiciel lat 90. tego wieczora, warto pamiętać, że pochodził z ostatniej płyty z udziałem Ritchiego Blackmora. Piekielnie mocny riff, monumentalny a jednocześnie, w zdrowym tego słowa znaczeniu, przebojowy jak diabli.
Nic nie może trwać wiecznie, zaczęliśmy nieubłaganie zbliżać się do końca koncertu a szkoda bo mogliby tak grać i grać... Wcześniej jednak klawiszowiec dał popis swej absolutnej maestrii, bogatej dźwiękowej wyobraźni, był to zgodnie z oczekiwaniami istny kosmiczny odlot, gdzie niczym w Star Treku przemierzaliśmy w mgnieniu oka egzotyczne, muzycznie oddalone od siebie ciała niebieskie. zahaczając obowiązkowo o twórczość Chopina, „Mazurka Dąbrowskiego" i wstęp do „Mr. Crowleya" Ozziego Osbourna (którego przypomnijmy Don Airey jest autorem). Grał mniej intensywnie tj. nie epatował takim nawałem dźwięków jak podczas trasy promującej: Infinite (2017) ale niemniej bajecznie. Solo barwne, dynamiczne, pełne zwrotów akcji, już z powodu takich pasaży warto było wybrać się na koncert Purpli.
Przed ściśle żelaznym repertuarem znalazła się chwila jeszcze dla „Bleeding Obvious" i wskoczyli w najgłębsze z możliwych pokładów purpury - „Space Truckin'" i oczywiście jeden z najbardziej z ponadczasowych riffów wszech czasów - „Smoke on the Water" - Spodek tym samym zaliczył kolejny epizod zbiorowego, odmiennego stanu świadomości...
Bis
Na bis przygotowano ostatnią tego wieczora niespodziankę - po raz pierwszy w historii, na żywo wybrzmiał utwór „Old-Fangled Thing". Zagrali coś najnowszego, ale nie mogli ostatecznie zejść ze sceny uprzednio bez „Hush" - swojego pierwszego singla. W solidnie rozbudowanej wersji, zespół oddał się prawdziwemu. swobodnemu, beztroskiemu graniu, które naturalnie wypływała z ich instrumentów. Jak wiadomo to cover, jedyna pozostałość twórczości utrzymanej w duchu końca lat 60. prapoczątków Deep Purple. W zasadzie przez „prawo zasiedzenia" to już bardziej ich utwór...
Ostatnim z ostatnich był „Black Night" - również pokusili się o solidną rozbudowę wersję by móc nasycić się pierwotnym czadem dynamicznego hasania po gryfie, klawiszach, membranach. Deep Purple w swoim stylu trzy i pół minutowy pocisk wydłużyli do niespełna siedmiominutowej pulpy.
Na koniec wyrazić pragnę podziw względem perkusisty, jedynego muzyka pierwotnego składu, który się uchował. W takim zacnym wieku jest wstanie regularnie grać TAKIE koncerty. Nie umniejszając pozostałym ze składu - Ian Paice obok Iana Gilana to najwięksi bohaterowie tego nie tylko tego wieczoru. Mam nadzieję, że jednak nie powiedzieli ostatniego słowa.
P.S. Kilka lat temu, porównałem występy Deep Purple z Uriah Heep - wówczas grupa Micka Boxa zmiotła Purpuratów. W tym roku wynik mojego osobistego rankingu jest już bardziej wyrównany.
Inne tematy w dziale Kultura