Ignatius Ignatius
48
BLOG

Boski twist: KoЯn - Яelacja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0
KoЯn jest jednym z zespołów, dzięki któremu ostatnia dekada XX wieku zawdzięcza fakt posiadania własnej tożsamości, do diablo odtwórczej ale jednak z pierwiastkiem szczerego szaleństwa, którego co raz trudniej znaleźć w pierwszych dekadach XXI wieku. W tym roku mija XXX lecie od wydania bardzo ważnego debiutu. Od 1994 roku pierwsze pokolenie dzieci kukuЯydzy dorobiło się własnych dzieci i mimo, że te dzieci chowają się w zupełnie innej rzeczywistości, to zmagają się z podobnymi problemami poruszanymi w tekstach. Muzycznie mimo, że nu metal dość szybko się wyeksploatował, to w wydaniu protoplastów nadal poraża świeżością i oryginalnością. Powyższe, najlepiej weryfikują koncerty taki jaki miał miejsce w katowickim Spodku 30 lipca.

30 lipca w katowickim Spodku odbył się koncert grupy KoЯn. W tym roku wypada XXX lecie pionierów nu metalu z Bakersfield. Debiutancki album zatytułowany po prostu KoЯn (1994) na kilka ładnych lat przemeblował mniej pokorny rockowy mainstream. Z jednej strony thrash dogorywał, łapiąc drugi oddech jako groove metal, z drugiej strony wypalał się grunge. Na powierzchnię wypłynęła hybryda, która jak żadna inna nie podzieliła słuchaczy rocka i metalu pod koniec XX wieku.

Tak jak KoЯn nie brzmiał w zasadzie nikt, chociaż polecam eksperyment. Przed puszczeniem pierwszego albumu KoЯna odpalić sobie utwór „Procreation of the Wicked": Celtic Frost z 1984 roku...

Skoro odhaczyliśmy kartkę z kalendarza, możemy przejść do relacji. Wejście na płytę punktualnie zostało otwarte o godzinie 18.00. Do tego czasu utworzył się niepokojąco dłuuugo ciągnący się ogonek. O dziwo składający się z dość młodych słuchaczy cięższych brzmień. Choć szpakowatych i siwych weteranów też dało się wypatrzeć, często z doklejoną latoroślą... i tu nie powiem zaliczyłem malutki dysonans poznawczy. Biorąc pod uwagę fakt, jaką tematykę zespół porusza w swoich tekstach np. w takim „A.D.I.D.A.S."... 

Szczęśliwie poszło sprawniej niż się ktokolwiek mógł się spodziewać i dość szybko przycupnąłem mniej więcej w połowie płyty Spodka. Drogi czytelniku pewnie zadajesz sobie pytanie po co o tym wspominam w relacji? – otóż chcę pokazać bezsensowność przepłacania za bilety z opcją wcześniejszego wejścia. Cóż z tego, że ktoś zapłacił o 200/300 zł więcej za możliwość wcześniejszego dostania się pod scenę, skoro gdzieś mniej więcej po trzecim utworze, nieintencjonalnie, bez żadnego wkładu własnego, napędzany przez napierające z tyłu masy, wylądowałem w trzecim rzędzie... Pan Burns z Simpsonów skwitowałby sytuację słowem,

Excellent!

Znowu mnie zniosło, obiecuję poprawę, zacznijmy od początku...

Spiritbox

Jako rozgrzewacz wystąpił Spiritbox. Działający od ośmiu lat kanadyjski metalcorowy miszmasz, który na koncie ma jeden długograj Eternal Blue (2021), cztery EPki i... siedemnaście singli. To czym niewątpliwie wyróżnia zespół to charyzmatyczna wokalistka Courtney LaPlante, która swobodnie żongluje łagodnym, czystym śpiewem i całkiem niekiepskim gardłowym wygarem. Zespół nie wziął się z próżni, część składu (w tym wokalistka) działała w zespole Iwrestledabearonce.

Zespół promuje swoje ostatnie wydawnictwa, małe albumy: The Fear of Fear (2023), od którego zaczęli i ostatecznie zagrali je niemal w całości oraz wcześniejszą małą płytę pt. Rotoscope (2022). To co sobą zespół reprezentuje to wypadkowa wspomnianego metalcora z różnymi wpływami m.in. postmetalu, metalowej alternatywy i muzyki elektronicznej. Wszystko to wymieszane w dość rozsądnych proporcjach lecz niestety powielający w moim odczuciu błąd Architects. Uważam, że Spiritbox podobnie jak brytyjski zespół myli posiadanie własnego stylu z popadanie w przesadną schematyczność Zarówno Courntey LaPlante jak i Sam Carter nadużywają patent labilności emocjonalnej. Rzadziej stosowane tego typu rozwiązania skuteczniej urozmaicałyby poszczególne kompozycje a tak stają się zaledwie przewidywalną konwencją.

Występ Spiritbox posiadał momenty, które przykuwały moją uwagę, zwłaszcza jeden z numerów, który śmierdział gwiazdą wieczoru – sama gardłowa zespołu zresztą o tym wspomniała w trakcie zapowiedzi. Z swojej jedynej płyty długogrającej zagrali pod koniec raptem dwa numery „Circle With Me" i „Holly Roller". Najstarszym kawałkiem po jaki sięgnęli to nie albumowy singiel z 2019 roku pt. „Rule of Nines".

Z tego co widziałem Spiritbox udało się rozruszać część publiczności. Przyjęcie mieli całkiem niezłe, widziałem, że ludziom się podobało, byli żywo zaintrygowani tym co grają Kanadyjczycy. Namacalnym dowód owego entuzjazmu objawił się wyraźnie w próbach rozkręcenia młyna, zorganizowano nawet ścianę śmierci. 

Brylowała wyraźnie wokalistka, której bezspornym atutem jest wszechstronność i profesjonalizm, zarówno łagodne czyste partie jak i growl w jej wykonaniu wypadają szczerze i przekonująco. 

KoЯn

KoЯn kończy promocję albumu Requiem (2022) chodzą słuchy, że trwają intensywne prace nad nowym materiałem. Ponoć są już na dość zaawansowanym etapie.

W porównaniu do koncertu w Torwarze, który miał miejsce dwa lata temu, znacząco zmieniła się setlista i to na zdecydowaną korzyść! Rzeczywiście zespół dał odczuć fanom, że jest to jubel. Zagrali zaledwie dwa utwory z ostatnich płyt, reszta to był czysty oldschool (taka kolej rzeczy mimo, że mentalnie zawsze to już będzie dla autora „nowomodne" granie).

Jako opening poleciał hołd dla fanów pt. „4 U", właściwym początkiem był „Rotting in Vain" z albumu Serenity of Suffering (2016). Zaczęli mięsiście, energetycznie przy tym dość nieoczywistym wyborem.

Ciekawym elementem scenografii był ruchomy perforowany ekran, na którym wyświetlane były wizualizacje towarzyszące poszczególnym utworom. Z efektu w pełni korzystali wszyscy tylko nie Ci co byli pod sceną, przez co raz na jakiś czas zespół był uwięziony za siatką – sprawiało to dość osobliwe, nieco klaustrofobiczne wrażenie.

Większość setu to była nostalgiczna (choć na dobrą sprawę niezbyt długa) wycieczka po dorobku z lat 1994-2005. Najlepsze jest to, że położyli nacisk na pierwsze pięć złotych lat działalności zespołu – pod tym względem było blisko ideału, ba lepiej być nie mogło.

Szybko przytłoczyli skrupulatnie rozcierającym walcem - „Here to Stay", wydawałoby się bardzo mocny początek, a tuż po nim nonszalancko polecieli z „A.D.I.D.A.S." - fanów ogarnął amok i zaczęła się wielka migracja w stronę sceny. Takich sztosów można się zwykle spodziewać na bis, a nie na sam początek... Spodek po raz pierwszy tego wieczora odleciał, zdając celująco egzamin ze znajomości tekstu koЯnowego standardu.

Dwa lata temu brakowało mi „Clown, tym razem doczekałem się. Stary dobry KoЯn w najlepszym wydaniu, to za sprawą m.in. tego singla zespół wytyczył trendy na kolejne lata. Ostatnim współczesnym akcentem podczas tego gigu było zagranie „Start the Healing z ostatniego długograja, który bardzo dobrze korespondował z „Good God" z Life is Peachy (1996) – jeden z najbardziej pojechanych i intensywnych ciosów z początkowego okresu działalności kalifornijskiego zespołu. Jonathan Davies po mimo pocovidowych powikłań (astma) zdecydowanie daje radę nawet w wymagających momentach jak wyszczekany refren z perskością karabinu maszynowego.

Won't you get the fuck out of my face, now?

Ze względu na wyżej wspomnianą dolegliwość, wokaliście zdarzało się dotleniać w przerwach między utworami, z czym się zresztą zbytnio nie krył. Momentem, w którym mógł odsapnąć  na dłużej był popis perkusisty – Raya Luziera. 

Jak już jesteśmy przy napędzie zespołu, to z kronikarskiego obowiązku wspomnę, że nadal Ra Díaz z powodzeniem zastępuje Fieldyego pierwotnego basistę. Mimo to bardzo bym chciał kiedyś zobaczyć KoЯn w możliwie oryginalnym składzie.

Po solówce Raya zespół wrócił zapodając „Blind" – utwór, który rozpoczyna eponimiczny debiut z 1994 roku retorycznym pytaniem

Are You Ready?

Minęło 30 lat a te kawałki nadal brzmią osobliwie świeżo, jakby ich premiera odbyła się w zeszłym tygodniu. Dlatego właśnie odcisnęli takie piętno na rocka i metal przełomu wieków. Nu metal miał rzesze zagorzałych fanów i przeciwników ale był jednym z ostatnich prawdziwych innowacji w kostniejącej rockowej popkulturze, która od lat tak namiętnie pożera samą siebie.

W zeszłym roku ćwierć wieku minęło od ukazania się trzeciego długograja - Follow the Leader (1998), zagrali z niego bujający „Got the Life". Jest to jeden z pierwszych stricte mainstremowych sukcesów zespołu. Zespół z powodzeniem, w swoim stylu krzyżował metal z rapem. Utwór intryguje nieznośnym ciężarem tęsknoty, zrezygnowania, niewysłowionego żalu a przy tym toksycznie pulsuje – zwłaszcza, w wydaniu koncertowym ma oszałamiającą siłę.

Jak widać hicior, hicorem pogania a temperatura wciąż rosła za sprawą „Falling Away from Me" – utworem, który tylko spotęgował unikalną, czysto koЯnową atmosferę. Jest to jeden z najpopularniejszych utworów w bogatej karierze zespołu, co znalazło swoje odbicie w euforycznej reakcji publiczności.

Był to punkt kulminacyjny całej sztuki, KoЯn tym samym zaliczył pik dramaturgii tego wieczora. Ostatnie dołowanie na podobną skalę nastąpiło podczas „Sombody Someone wcześniej jednak, po tak mocarnej serii, musiał przyjść czas na chociaż chwilowe rozluźnienie.

W tej roli spełnił się idealnie „Coming Undone" z albumu See You on the Other Side (2005), w który wpleciono fragment „We Will Rock You". Przed bisami poleciał jeszcze szybki, zwarty i intensywny „Y'All Want a Single" – traktujący o przemyśle fonograficznym. W ustach Jonathana Daviesa, gdzieś w 1994 - może miałby jeszcze znamiona autentyczności... ale w 2003 roku, kiedy zespół od dawna był gwiazdą dużego formatu? Nie mniej bardzo nośny i koncertowy strzał przy którym można sobie radośnie pofuckować. 

Mimo, że set nasycony samymi wspaniałościami to jednak do życzenia wiele pozostawia czas trwania całości. Podstawa bez bisu trwała raptem godzinę (sic), samego bisowania też było jak kot napłakał – chwała, że chociaż wypłakał się konkretami.

Po krótkiej przerwie Jonathan Davies wymaszerował uzbrojony w dudy. Niestety kiltu na tę okoliczność zakładać mu się nie chciało. Zgodnie z przypuszczeniem, tak dwa lata temu zagrali wyliczankę „Shoots and Ladder" i tak jak wówczas zgrabnie pożeniono go z „One". Bardzo zgrabnie im to wychodzi, zwłaszcza, gdy zespół na krótką chwilę rozpędza się do słodkiego, thrashowego oklepu .

Drugim po dudach charakterystycznym smaczkiem stosowanym przez frontmana KoЯna jest używanie techniki wokalnej zwanej skatem. Najbardziej spektakularnym i pojechanym numerem, w którym Jonathan skatuje jest otwierający drugi album popis zatytułowany „Twist".

Did you really think

You'd beat me at my own game?

You tried to see what you got

Me rippin' at your brain

Po raz ostatni zaakcentowano 30. lecie debiutanckiej płyty boskim „Divine". KoЯn w nieco szybszym, surowym wydaniu. Zajadłym i do bólu dosadnym.

Skończyli zacnie, wielkim hiciorem „Freak on a Leash" – utworem, który oprócz niekwestionowanej chropowatej przebojowości  najskuteczniej zarażał również pod kątem wizualnym – bardzo widowiskowy teledysk, zbiegający się z wizualną rewolucją efektów specjalnych pierwszej części Matrixa (1999).

Skandalem jest tylko tak jak już wspomniałem zbyt krótki czas trwania koncertu. Pozostawił nie tylko mnie z poczuciem gargantuicznego niedosytu. Wrażenie potęgował oczywiście fakt obfitego sypania samym kukuЯydzowym dobrem.

Set napakowany do granic możliwości tym co najlepsze KoЯn ma w zanadrzu. Do tego doskonałe przyjęcie, wybornie bawiący się ludzie pod sceną – zupełne przeciwieństwo zwapnienia jakie obserwowałem na Metallice. Tu rzeczywiście dominowali ludzie, którzy wiedzieli na co i po co przyszli.


Zobacz galerię zdjęć:

Spiritbox KoЯn
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura