Po pięcioletniej przerwie, w pierwszy weekend lipca Metallica zawitała do stolicy Polski. Wszyscy stęsknieni mogli wybrać się nie na jeden a dwa koncerty w ramach trasy M72 World Tour. No Repeat Weekend tzn. że każdego dnia Metallice towarzyszy różne supporty i żaden z wykonanych utworów w piątek nie powtórzył się w niedzielę.
7 lipca miał miejsce drugi koncert Metalliki w ramach trasy M72 World Tour. No Repeat Weekend. Usatysfakcjonowany piątkowym koncertem, poznawszy możliwości czarodziejów od nagłośnienia, z optymizmem wyczekiwałem niedzielnego gigu.
Zastanawiałem się, czy nie ustawić się w innym miejscu niż w piątek, ale chciał nie chciał wylądowałem w tym samym miejscu... i nie pożałowałem! Stadion w niedzielę zaczynał się wcześniej zapełniać niż w piątek, ale w ostateczności udało mi się być jeszcze bliżej sceny niż poprzednio.
Pomyśleć, że w innych krajach w roli supportu wystąpiła np. Pantera... Polska niestety dostała zespoły mniejszego kalibru i w zasadzie były zbędne.
Ice Nine Kills
Na rozgrzewkę na żer rzucili bostoński grupę funkcjonującą od 2000 roku. Mieszają metalcore z melodyjnymi odmianami metalu. Niestety (dla autora niniejszej relacji) części składowe stanowią to czego akurat nie lubię lub mnie drażni. Na domiar złego, nie pomaga fakt, że (jak na złość) zespół „popełnia grzech" plastikowości.
Ciekawostką jest to, że w kwestii wizualnej nawiązuje do tradycji shock rocka, ma nietypową choć wcale nie taką oryginalną stylówę - garnitury w metalu już były. Tak jakby chcieli przykryć groteską miałkość mocno ugrzecznionego grania.
Podobnie jak w przypadku piątkowego występu Architects widowisku towarzyszyło męczące poczucie, że to już było i to w znacznie lepszym wydaniu. Nie muszę chyba dodawać, że dzieciakom się podobało. To główny target tego typu wynalazków, które mają jedną zaletę - za rączkę wprowadzają nowicjuszy w arkana ciężkiego grania. Cóż komuś musi przypaść, ta całkiem wdzięczna rola (zapewne w ich przypadku hajs się zgadza).
Ice Nine KIlls zaprezentował mix dylogii zapoczątkowanej albumem The Silver Scream (2018), która doczekała się kontynuacji na płycie The Silver Scream 2: Welcome to Horrorwood (2021). Obie płyty w pełni zostały zainspirowane znanymi horrorami i thrillerami z tytułowego srebrnego ekranu. Pomysłowy hołd ale niestety pod kątem stylistycznym można było to zrobić zdecydowanie lepiej.
Choć pod jednym względem jest spójnie – mówimy tu o popkulturowym kiczu, niestety muzyczny trybut w wykonaniu Ice Nine Kills... nie ma startu do produkcji filmowych, które posłużyły za inspirację. Nie muszę dodawać, że w przeszłości wiele zespołów robiło to z większym sukcesem zarówno pod kątem muzycznym jak i wizualnym.
Poszczególnym utworom towarzyszyły rekwizyty nawiązujące do kolejnych produkcji kina grozy (głównie slasherów). Przez co bardzo szybko zrobiła się z tego halloweenowa szopka - aż dziw, że nie byli ubrani w pomarańczowo-fioletowe marketingowe barwy charakteryzujące to święto.... A więc byliśmy świadkami dwóch egzekucji, z obowiązkowym rozczłonkowaniem delikwentów i kopaniem ściętych gumowych głów. Jakaś wariatka w białych szatach urwała się z psychiatryka, co chwilę odpowiednio wystylizowani statyści biegali z niebezpiecznymi narzędziami.
Zaczęli od „Savages" - Teksańska masarka piłą mechaniczną (1974) z tej okazji zespołowi towarzyszyli zamaskowani rzeźnicy z piłami mechanicznymi. Jako drugi wykonali „Hip to be Scared" - American Psycho (2000). „Wurst Wacation" nawiązywał do filmu Hostel (2005), gdzie pastwiono się nad statystą. Zombiaki niczym ofiary fentanylu błąkały się po scenie podczas wykonywania „Ex-Mørtis", który został zainspirowany Martwym złem (1981).
Na koniec zostawili „The American Nightmare", wokalista na tę okoliczność uzbroił się w rękawicę Freddiego Krugera z Koszmaru z ulicy wiązów (1984).
Podejrzewam, że gdyby był to koncert halowy, z odpowiednim oświetleniem to występ pod kątem wizualnym mógłby zyskać, jednak nie zmieniłoby to faktu, że muzycznie nadal pozostawiałby wiele do życzenia.
Five Finger Death Punch
Ahh czas na kolejny z tych fenomenów, których nie zrozumiem. Istniejąca od 2005 roku grupa, zadebiutowała dwa lata później albumem długogrającym pt. The Way of the Fist (2007). Jedyne co dobrze kojarzy mi się z powyższym zespołem to jego nazwa, która została zainspirowana Pulp Fiction (1994).
Mimo, że FFDP (delikatnie rzecz ujmując) jest po za moimi muzycznymi zainteresowaniami (z bardzo podobnych powodów jak reszta zespołów, które wystąpiły przed Metalliką zarówno w piątek i niedzielę). To jednego odmówić im nie mogę – to są zmyślne sceniczne bestie, które wiedzą jak zabiegać o atencję słuchaczy i zaskarbić sobie ich sympatię.
Nie bez przesady stwierdzam, że zespół rodem z Las Vegas pod tym względem przebił nawet gwiazdę wieczoru (sic). To jest jedyne wytłumaczenie dlaczego popularność FFDP wciąż rośnie wśród nowego pokolenia słuchaczy tzw. ciężkiego brzmienia. Łatwość wchodzenia w interakcje z publicznością o wręcz marketingowej sile rażenia. Najbardziej jaskrawym tego przykładem, jest zmyślny psychospołeczny zabieg Ivana Moodiego. Stosowany przez frontmana myk był ucieleśnieniem niemal dosłownego „dawania z siebie wszystkiego.
Zwyczajowo dość powszechnym zjawiskiem jest rzucanie w stronę publiczności gitarowych kostek, czasem perkusyjne pałki etc. O, które rozentuzjazmowani fani potrafią bić się jak o świeckie relikwie...
Ivan wszedł na wyższy poziom tego scenicznego zachowania. Jego sceniczne łachy, tu i ówdzie upstrzone są mnóstwem różnego rodzaju błyszczącego żelastwa, którym co rusz, z namaszczeniem dzielił się z publicznością. Ostatecznie zdjął nawet jedną z koszulek – tak spontanicznie założył, na wszelki wypadek dwie. Proste gesty a siła oddziaływania przeogromna, która jak widać procentuje.
FFDP zaprezentował przekrojowy secik obejmujący większość dotychczasowego dorobku płytowego. Stylistycznie jest to mieszanka nowomodnego groove metalu skażonego różnymi wpływami, które w niczym nie ubogacają, wręcz przeciwnie sprawiają, że muzyczna propozycja amerykanów jest straszliwie wtórna, jest to bardzo płaskie i jałowe granie bez krzty tej iskry, która choć na chwilę przykuje na dłużej słuchacza.
W tym marazmie oczywiście znaleźć można momenty, gdzie zespół może nie błysnął ale na chwilę zaintrygował. Dla mnie osobiście (o zgrozo) była interpretacja szlagieru „The House of the Rising Sun", który po serii dość podobnych numerów czymś wreszcie się odznaczył. Cover ten wypadł jak na standardy FFDP dość poprawnie, na korzyść przemawiała atmosfera panująca na stadionie, publika podchwyciła linię melodyczną i przez co w połowie koncertu po raz pierwszy objawiły się jakieś emocje.
Drugim takim momentem był kawałek „Wrong Side of Heaven" – mimo dość sztampowy tekstu dzięki wykonaniu, które wreszcie posiadało znamiona emocjonalnego ciężaru wartych odnotowania. Nie tyle do mnie przemówił co na chwilę mnie zaintrygował, w myśl zasady „na bezrybiu rak ryba.
Trzecim i ostatnim utworem podczas całego występu amerykanów był zamykający set „The Bleeding" – kawałek pochodzący z debiutu, optymalnie zagęszczony i odznaczający się intensywnością. Może gdyby zagrali tego wieczoru więcej tego typu utworów to słuchałbym FFDP przychylniejszym uchem?
Metallica
Po dawce jałowego muzycznego fast foodu przyszedł czas na... no dobra, na treściwy i z tradycjami, ale jednak fast foodu, do którego autor relacji żywi autentyczny sentyment.
Dlaczego postrzegam Metallikę jako muzyczny fast food mimo, że odmówić czterem jeźdźcom nie można pięknej karty (pal licho, że ostatnia z nich zapisana została ponad 30 lat temu)? Wszak można zrobić z hamburgera arcydzieło, dziś można by użyć słowa hamburgera kraftowego ale nadal mowa będzie o bułce z kotletem... przepysznym ale jednak odgrzewanym (!). '
Po tej małej próbie rytualnego odbrązowienia pomnika możemy przejść do właściwej części relacji.
Miałem to wrzucić w podsumowaniu ale niech tam napiszę to teraz – mimo, że piątkowy set był wyborny to jednak niedzielny koncert zdołał go przebić.
Wystartowali od starego dobrego smagania biczem – „Whiplash", jednego z najbardziej intensywnych utworów w dorobku Metalliki i zdecydowanie najbardziej intensywny jaki zagrali w podczas niedzielnego koncertu. Biczowanie, które nie jeden uraz szyjny wywołało... Wymarzony na rozruch (tak jak w piątek znów dało o sobie znać niedomaganie brzmienia, kiedy zespół wchodził na swoje wyżyny łojenia).
Zaskoczyli mnie takim ciosem na powitanie, moje uniesienie spotęgowane zostało w momencie, gdy zdałem sobie sprawę, że jako drugi został zagrany jeden z moich ulubionych utworów „From Whom the Bell Tolls", gdyby na tym się skończył gig i tak opuściłbym Narodowe Wiadro z poczuciem spełnienia... na całe szczęście to były zaledwie przedbiegi, bo poprawili „Ride the Lighing" – utwór inspirowany powieścią Stephena Kinga: Bastion (1978) - to tak w temacie, jak powinno się tworzyć muzyczne interpretacje horrorów.
Podczas tej przejażdżki piorunem niewątpliwie wartością dodaną był fakt przelotnych odpadów deszczu, które potęgowały niesamowitą atmosferę wykonania. Deszcz szczęśliwie nie był dokuczliwy a wręcz zbawienny biorąc pod uwagę temperaturę. Na deszczu „zyskał" zwłaszcza Lars, pod czas jego gry efektownie rozpryskiwała się woda, co skojarzało mi się z pewną reklamą emitowaną w latach lat 90. Niestety mokra scena okazała się niefortunna dla Jamesa, który poślizgnął się i w wyniku upadku uszkodził swoją gitarę.
Wyborowa seria została przerwana przez „Until It Sleep" z płyty Load (1996). Szczęście w nieszczęściu jest to jeden z nielicznych utworów, który cenię z tego okresu i miło, że padło akurat na ten kawałek. Słodko przymulający z psychoaktywną gitarą, która od pierwszego odsłuchu potrafi zagnieździć się w głowie, niestety po tak zacnych sztosach brzmi to jak intrygujące ale jednak ciepła, rozmemłana legumina.
Po kołysance zespół przypomniał o tym, że w zeszłym roku wydał album i ku uciesze wielu zagrał coś na kształt „przeboju" z 72 Seasons (2023) - „Lux Æterna" – numer na, który jak się okazało na marne czekali uczestnicy piątkowego występu. Cóż po utworach z roladowego okresu Metalliki wszystko zabrzmi lepiej, także nie powiem, nawet ładnie to żarło... tylko mogliby się wreszcie nauczyć umiaru i przestali niepotrzebnie rozwlekać swoje kawałki. Dzięki temu odczuwalnie zyskałyby na dynamiczności. Drugim z trzech utworów zagranych z jedenastej płyty Metalliki był „Too Far Gone?" Wykonanie poprzedziła improwizowana zabawa Roba i Kirka. Tym razem chłopaki postarały się i wynagrodził totalny piątkowy niewypał. Wrócili do pomysłu zmierzenia się z lokalnym specjałem, wyznaniem niełatwym ale trud został doceniony przez publiczność zgormadzoną na stadionie.
Do wykonań Czesława Niemena i Dżemu dołączył przebój Maanamu: „Kocham cię, kochanie moje", - było pokracznie i pociesznie rzecz jasna, ale wyszło z tego... intrygujące quasi reggae. Szacun dla Roba za karkołomną próbę śpiewania w polskim języku przed otaczającym zewsząd morzem autochtonów - koncert na pełnym stadionie to nie sobotnie karaoke.
W piątek zagrali „Fade to Black" – w kategorii power ballady ciężko było to przebić... a jednak na Master of Puppets (1986) to się udało – tak, mowa o przejmującym „Welcome Home (Sanitarium)". Po nim zagrano jeden z najlepszych utworów z czarnej – elektryzujący „Wherever I May Roam".
Jak się okazało to była zaledwie przygrywka do wielkiego arcydzieła. Spełniło się jedno z moich muzycznych marzeń – zagrali w całości monumentalne, instrumentalne dzieło, które zamyka drugi album: „The Call of Ktulu" - to jedno z największych artystycznych osiągnieć Metalliki, lovecraftiańska niesamowitość zaklęta w prawdziwie epickich dźwiękach. Istna symfonia muzyki metalowej. Jak już zahaczyliśmy o tematykę muzyki symfonicznej - największą niespodzianką obu setów było – „No Leaf Clover" – jeden z dwóch utworów, które powstały na potrzeby pierwszej symfonicznej odsłony S&M (1999).
Utwór bez symfonicznego zaplecza o dziwo nawet się bronił, ale podczas całego wykonania nie opuszczało mnie poczucie, braku orkiestry. Trzecim kawałkiem z 72 Sessions (2023) okazała się „Inamorata" – w zapowiedzi, James zaskoczył mnie rozbrajająco szczerym wyznaniem, że mogą się... pomylić, bowiem dość rzadko go grają (tak jakby nie zdarzało się im mylić podczas utworów, które wałkują od dekad...).
Przed występami supportów emitowane były metallikowe reklamy: whisky, telefonu z wsparciem dla osób z myślami samobójczymi oraz fundacji All Within My Hands. W trakcie pierwszego spotu robili smaka na lecącego w tle „Blackened". Zagrali go dopiero pod koniec drugiego dnia. Warto było czekać bo to był jeden z jaśniejszych momentów obu koncertów. Metallica w bardziej mocarnym i zarazem technicznym wydaniu - nie jeden stary fan życzyłby sobie większej dawki tego typu delicji.
Po „Moth in the Flame" jedynym reprezentancie przedostatniego albumu – niestety dobrnęliśmy do finału drugiego dnia. Śmiało można mówić o gwoździu programu obu koncertów – „One" poprzedzony obowiązkowym mocarnym pirotechnicznym wstępem, które zawsze robi na mnie piorunujące wrażenie. Power ballada zainspirowana wstrząsającą ekranizacją powieści Johnny poszedł na wojnę (1939). Ostatnim utworem tego wieczoru był jeden z największych przebojów w historii zespołu: „Enter Sandman". Po tak dojmującym ciężarze emocjonalnym jaki niesie ze sobą „One" wypadł on delikatnie rzecz ujmując... kontrastowo. W moich uszach utwór ten dosłownie utonął, przepadając z kretesem.
To był kapitalny koncert, a nawet dwa. Pomysł z dwoma różnymi setami, w połączeniu z obwarzankową sceną był wyborny, nadal nie mogę się nadziwić, że dźwiękowcy dokonali cudu i przynajmniej tam gdzie ja stałem było naprawdę przyzwoicie – w przeciwieństwie do koncertu AC/DC , który pod kątem akustycznym był do imentu zarżnięty.
Mimo, że jestem bardzo zadowolony tym, że oba występy były powyżej moich oczekiwań to jednak nie zmienia to mojego zdania, że zespół tak jak Gunsi bezczelnie odcina kupony od osiągnięć sprzed ponad trzydziestu lat. Przez to fenomen popularności Metalliki w XXI wieku jest dla mnie kompletnie niezrozumiały i niezbyt dobrze świadczy o kondycji współczesnej popkultury.
Inne tematy w dziale Kultura