Po pięcioletniej przerwie, w pierwszy weekend lipca Metallica zawitała do stolicy Polski. Wszyscy stęsknieni mogli wybrać się nie na jeden a dwa koncerty w ramach trasy M72 World Tour. No Repeat Weekend tzn. że każdego dnia Metallice towarzyszy różne supporty i żaden z wykonanych utworów w piątek nie powtórzył się w niedzielę.
Metallica promuje swój jedenasty album: 72 Seasons (2023) trasą o niecodziennym charakterze. Podczas M72 World Tour. No Repeat Weekend zespół przyjeżdża do danego miasta goszcząc w nim dłużej niż zwykle. Podczas dwóch koncertów wykonywane są dwa odrębne zestawy, w których żaden z utworów się nie powtarza.
Mammoth WVH
Jako pierwsi na specjalnej, obwarzankowej scenie umieszczonej na środku płyty stadionu PGE Narodowy im. Kazimierza Górskiego wystąpił projekt Wolfganga Van Halena (syna czarodzieja gitary ś.p. Van Halena). Studyjnie jest to projekt jednoosobowy - Wolfgang jest multiinstrumentalistą i ogarnia sobie wszystko sam.
Na potrzeby koncertów dokooptował sobie muzyków, z czego najbardziej rozpoznawalny jest gitarzysta Frank Sidoris, który od kilku lat współpracuje m.in. we wspólnym projekcie Slasha i Mylesa Kennedy'ego.
Syn Van Halena pojęcie o graniu (nie tylko) na wiośle ma bez dwóch zdań - krew ojca, z którym zresztą zdążył pracować zarówno studyjnie jak dzielić jedną scenę. Mammoth WVH ma na koncie dwa długograje wypełnione mieszanką amerykańskiej szkoły lekkiego metalu z pop rockiem. Przyjazne radiowe, amerykańskie granie. Na mój gust zbyt cukierkowe i rzewne. Jednak trzeba przyznać, że partie solowe Wolfganga są na wysokim poziomie i błyszczą na tle przeciętności całokształtu.
Gdyby nie te przesłodzone momenty byłoby to całkiem, całkiem... rzecz jasna prochu tym na nowo nie wymyślił, w roli supportu się sprawdza. Zaznaczę to raz jeszcze, talentu Wolfgangowi odmówić nie sposób, ale takim graniem syn wypada blado wobec legendy ojca.
Architects
Po występie muzyka niekryjącego się z retro rockowej fascynacji, dla kontrastu zagrał reprezentant współczesnego brzmienia. Architects to młodzi stylistycznie zagubieni i emocjonalnie rozchwiani brytyjscy metalcorowcy. Ciężar gatunkowy radykalnie wzrósł. Do metalcorowego tygla nawrzucali tyle dziwnych składników, że upichcili z tego dość ciężkostrawną, wtórną mieszankę wybuchową.
We're just a bunch of fucking animals
Architekci nieudolnie silą się na oryginalność, choć niewątpliwie grupa zdążyła wypracować swój eklektyczny styl.
Jest to mieszanka metalcora, nu metalu, rockowo-metalowej alternatywy przyprawionej elektroniką. Przyznać trzeba, odważnie mieszają, ale to wszystko niestety już było i zbyt to wszystko trąca plastikiem. Sam Carter jest wszechstronnym wokalistą i w jednej chwili potrafi delikatnie śpiewać, płynnie przejść w rozdzierający krzyk i głęboki gardłowy growl.
Niestety z tego atutu szybko zrobiła się wada - dość szybko okazało się, że schemat ten jest nadużywany i stał się w pewnym momencie strasznie przewidywalny. Biorąc pod uwagę wszystkie supporty z obu dni Brytyjczycy wypadli może nie najgorzej, ale jednak byli lepsi.
Architects swój set oparli w dużej mierze na materiale z ostatnich trzech albumów i dwóch dość świeżych singli - ubiegłoroczny „Seeing Red” - którym zresztą rozpoczęli swój występ i tegoroczny, jeszcze ciepły „Curse”. Co ciekawe skupili się nie na ostatnim a na przedostatnim albumie: For Those That WIsh to Exist (2021). To, co najbardziej mi zapadło w pamięci (mimo nużącej schematyczności) to „Deep Fake”, „Doomsday” (ostatecznie z soniczną zagładą niewiele ma wspólnego) i zamykający występ architektów rodem z Brighton utwór „Animals”.
Metallica
Trasa M72 to wydarzenie z wielkim rozmachem, które w odwiedzanym przez Metallikę mieście trwa trzy dni. W Polsce trwało od 5 do 7 lipca, koncerty odbywały się 5 i 7 a 6 lipca pozostawiono na mniejsze atrakcje pokroju występów coverbandów, wyświetlanie koncertów i dokumentów o Metallice.
Jeżeli ktoś kojarzy Koncerty Mety sprzed 30. lat to pamięta rozmach sceny umiejscowionej na środku stadionów w formie obwarzanka. Środek to tzw. snake pit a zewnętrze krawędzie dosłownie obmywane są z każdej strony przez morze fanów.
To rzeczywiście jest kapitalny i efektowny zabieg dzięki, któremu znacznie większa ilość fanów ma szansę być bliżej sceny. Jej specyfika pozwalała na swobodny sceniczny popas. O rozmachu przedsięwzięcia świadczy fakt, że Lars korzysta łącznie z czterech zestawów perkusyjnych (sic) i co kilka utworów pojawiał się w różnych częściach sceny. Dzięki temu można było podziwiać kunszt jego gry (złośliwcy parskają w tym momencie) z każdej strony.
Żeby nie rozwodzić się nad tym więcej: cały skład na obecnej trasie jest w bardzo dobrej formie - zwracali na to uwagę zwłaszcza starzy fani, przez których nie przemawiał wyłącznie fanatyzm. Uczciwie stwierdzam, że jak na standardy metallikowego thrashyku Lars swoją grą sprawdza się. Zwłaszcza, gdy weźmiemy pod uwagę kwestię metryczki... wirtuozem nigdy nie był, ale godnie napędza tę maszynkę do robienia pieniędzy hałasu.
Jak już jesteśmy przy kondycji Metallica A.D. 2024 muzykiem, który wyróżnia się na tle reszty zespołu jest to niewątpliwie Kirk Hammet, słychać, że wkłada w grę dużo serca mimo, że 3/4 utworów, granych na tej trasie tłuczą od dobrych 40 lat. Jego solówki nadal robią nadal wrażenie i pisze to osoba {lekko mówiąc) uprzedzona do działalności zespołu po postrzyżynach.
Piątkowy set był dla mnie bliski ideału zagrali w większości rzeczy które oczekiwałem.
Zaczęło się od nie jednego a dwóch intro: - pierwszy to AC/DC: „It's a Long Way to the Top (If You Wanna Rock 'n' Roll)” podczas którego wyświetlano na slupach/telebimach zdjęcia fanów z zespołem. Po nim wybrzmiał jeden z najsłynniejszych wprowadzaczy w muzyce metalowej - „Ecstasy of Gold” - motyw z spaghetti westernu Sergio Leone pt. tzw. dolarowej trylogii. Do której nieśmiertelną ścieżkę dźwiękową popełnił Ennio Morricone. Świetnie zmontowany, zaczął się od wystrzału armaty przez rewolwerowca granego przez Clinta Eastwooda. Jego przeciwnik miotał się w panie wśród zaniedbanego cmentarza, zbitych naprędce drewnianych krzyży, na spalonym słońcem pustkowiu. Publiczność od razu podchwyciła motyw i wyła jak potępione watahy wilków... na stadionie - to robi wrażenie, był to pierwszy zastrzyk adrenaliny tego wieczora.
Wystartowali chyba najlepiej jak to sobie można wyobrazić - ikonicznym „Creeping Death”. Wzorzec thrashu, zajadłe szarpiący rozpędzony pocisk z epickim skandowaniem. Po występach rozgrzewaczy wiedziałem, że coś usłyszę i że obiekt nie zabije mi doszczętnie koncertu. Jednak uspokoiłem się dopiero podczas wykonania pierwszego utworu. Szybkim i intensywnym utworem uwidocznili drobny mankament - bardziej zagęszczone utwory lekko zlewały się, nieco tracąc na selektywności, ale w końcu to koncert. W skrajnie złych warunkach akustycznych, dlatego wspominam o tym bardziej na zasadzie ciekawostki.
Nieudało się przedsięwzięcie polskiego fan klubu. Podczas pierwszego kawałka trybuny miały podnieść żółte folijki. Przydały się podczas zabawy w fale w trakcie oczekiwania na występ gwiazdy wieczoru.
Jako drugi wybrzmiał „Harvester of Sorrow” z ...And Justice for All (1988) nazwijmy to przebój z najbardziej technicznej płyty królów z Bay Area. O ile obecność tego utworu mnie nie dziwiła tak już sięgnięcie po „Leper Messiah” było mocno zaskakujące i serce me w momencie skąpało się w miodzie.
Pozwolę sobie na małą złośliwość i napiszę, że tą wyborną passę przerwał „King Nothing” z Load (1996), który trochę rozluźnił atmosferę zwłaszcza, że zwalniając mogli sobie pozwolić na lekkie mieszanie. Na żywo może i broni się ten okres Metalliki, do którego po 30 latach zaczynają się przyznawać niektórzy metale, odkrywając obie płyty na nowo. Złe to nie było, ale ja tam wolałbym cokolwiek z pierwszych czterech płyt.
Przyszedł czas na kawałki z ostatniego albumu tytułowy: „72 Seasons” i „If Darkness Had a Son”. Typowa Metallica okresu, w którym przeprosiła się z thrash metalem. Na żywo daje radę i nie odstaje od reszty, utwory te, mogłyby być tylko trochę krótsze. Drugi utwór został poprzedzony zwyczajowym Kirk & Rob doodle, czyli przerwą dla Papy Heta i Larsa - James korzystając z chwili wytchnienia najprawdopodobniej odpalił cygaro albo siorbał yerbę. W tym czasie Kirk i Rob wygłupiali się jammujac i np. uroczo „kalecząc” lokalny muzyczny specjał. Po serii dobrze przyjętych prób wzięcia na warsztat polskich rockowych hymnów stworzyli improwizowanego babola pt. „Back to Warsaw”... i chyba nikt oprócz Roba nie wie co to właściwie było. Wyprzedzę fakty, że zespół zrehabilitował się w niedzielę zmywając absmak przebojem Maanamu, ale o tym napiszę więcej w stosowniejszym momencie.
Po nieskładnym rzępoleniu przyszedł czas na bardzo poukładany metallikowy standard - pierwsza i jedna z najlepszych balladek, jaką popełnili czyli przejmujący „Fade to Black”.
Nie musze dodawać, że magia tego utworu sprawiła że PGE Narodowy odlatywał w szlochach i egzaltacji... po „Fade to Black” ostatni raz wróciliśmy do ostatniego długograja za sprawą „Shadows Follow”. Powoli zbliżaliśmy się do finału pełnego już samych wielkich utworów.
Za gwóźdź programu można uznać instrumentalne arcydzieło „Orion” - czysta wspaniałość, świadcząca że to naprawdę był kiedyś wielki zespół. Kosmiczna przedwieczną magia zaklęta w dźwiękach, które nadal żywo oddziałuje na wyobraźnię słuchaczy.
Następny był niestety obowiązkowy utwór, który na stale wpisał się w kanon popkultury - „Nothing Else Matters”... jeden z tych który został doszczętnie zarznięty przez mdlącą nad obecność.
Na szczęście szybko wrócili na właściwe tory, serwując zdecydowanie bardziej preferowany przez autora relacji utwór z czarnego albumu: „Sad But True” - ciężar i prostota w idealnych proporcjach. Ognisty zlepek czystego thrashowego rozpasania zaserwowano w „Fight Fire With Fire” - pomyśleć, że utwór ten otwiera drugi album Metalliki, który w tym roku skończył 40 lat...
Prawdziwy ogień rozpalono w hiciorze „Fuel” jednym z nielicznych z „roladowego” okresu, który faktycznie da się lubić. Energetyczne, przebojowe amerykańskie granie. Był to jedyny moment wieczoru, gdzie użyto pirotechniki.
Na koniec sięgnięto jedyny raz po debiut - lutujac starym dobrym „Seek and Destroy”, podczas którego uwolniono nadmuchiwane piłki. Tak czysty czad przebić można było „Master of Puppets” - tytułowy przebłysk geniuszu, przez wielu uznany za opus magnum thrash metalu. Nieśmiertelny riff, idealny na zwieńczenie pierwszego dnia weekendowej trasy Metalliki.
Po pierwszym dniu byłem bardzo zadowolony, nie mogłem śnić o lepszym secie, doskonały dobór zwłaszcza tych mniej oczywistych numerów. Dźwiękowcy dokonali niemożliwego, pogoda dopisała... i to uczycie że pojutrze też będzie gig z zupełnie innym repertuarem. Czy niedzielna sztuka okaże się równie mocarna jak piątkowa?
Inne tematy w dziale Kultura