Sosnowiecki Metal Fest po raz XIV - to dobra okazja aby dobrze zacząć nowy koncertowy rok. Stylistyczna mozaika, dla każdego coś dobrego, nieoczywisty headliner.
Szczęśliwie dla autora relacji, XIV edycja festiwalu została przełożona z 18.11.2023 roku na 24.02 bieżącego roku. Pierwotny termin kolidował z występem Laibacha, który tego dnia zajechał do Katowic – nie wiedząc, że Metalfest jest odwołany, musiałem dokonać niełatwego wyboru i ostatecznie miałem dużo szczęścia i udało mi się zaliczyć oba wydarzenia.
Dzięki takiemu zrządzeniu losu doszło do uświetnienia składu obecnością Popióra. To ciekawe zwłaszcza, że w poprzedniej edycji gościł m.in. Sceptic, czyli macierzysta formacja gitarzysty Jacka Hiro, który stoi również na czele Popióra. Przypomnę, że jest to zespół namaszczony przez samego Romana Kostrzewskiego, który w zbliżonym składzie ma misję kontynuowania i rozwijania artystycznej wizji mistrza. Roman zaakceptował kompozycje, które miały ukazać się na następcy ostatniego albumu romanowego Kata - Popiór (2019).
Świadczy o tym dobitnie nazwa zespołu, będąca imieniem anioła - głównego bohatera tekstów na ostatniej płycie jaka ukazała się pod szyldem Kat & Roman Kostrzewski. Materiał jaki ukazał się na albumie Pomarlisko (2023) pisany był z myślą o nowej płycie –niestety co raz bardziej wyniszczony chorobą Roman nie zdążył do niej napisać słów. Za teksty na debiucie Popióra odpowiada wokalista Chris Hofler, który wziął na siebie ogromny ciężar sprostania nieuniknionych porównań, do jednej z największych w historii legend ciężkiego grania w Polsce.
Sądziłem, że gwiazdą wieczoru będzie Titus’ Tommy Gun – solowy projekt frontmana Acid Drinekrs. Ileż ja się naczekałem aby móc posłuchać na żywca:
a) Titusa – pierwszy raz odkąd wsysło Drinkersów… czyli jakieś sześć lat.
b) Titusa w tym konkretnym wydaniu – nie chce być inaczej - równe piętnaście lat (sic).
To dlaczego jednak Popiór zamykał stawkę tego wieczoru, szybko wyjaśniło się podczas występu…
Zacznijmy jednak od (prawie) samego początku.
Subterfuge
Po występie na zeszło rocznym Metal Hammer Festiwal, (który mnie delikatnie rzecz ujmując nie porwał), postanowiłem dać zespołowi z Piotrkowa Trybunalskiego drugą szansę.
Niestety to co owa grupa zaprezentowała w Sosnowcu tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że jest to „zespół uniwersalny: „na stypę i na wesele” – ciekawe czy myśleli o Eurowizji? Do takiego cyrku są jak znalazł. Jedyne, co się poprawiło to nieco bardziej spójny wizerunek sceniczny (kolorystyka przebrań). Nadal to jest post apokaliptyczna groteska, karykatura stylówy rodem z MadMaxa.
Od strony muzycznej to było mniej więcej to samo, co na wspomnianym koncercie w Łodzi. Misz masz bez ładu i składu silący się na współczesny prog metal. Ewidentnie zespół miota się i nie może się zdecydować, co właściwie chce grać - ich występy jawią mi się jako postmodernistyczne skanie po stacjach radiowych.
Szkoda bo wydawałoby się, że „wszystko ma”: warsztat, technikę, nawet to co jest dziś na wagę złota – potencjał twórczy, do tego dochodzi pomysł, a może raczej chęć poszukiwania pomysłu na siebie. To wszystko Subterfuge sobą reprezentuje, problem leży w braku umiejętności podjęcia decyzji odnośnie stylistyki. Eklektyzm, mieszanie gatunków to w tego typu muzyce rzecz mile widziana ale niestety nie w takim pokracznym wydaniu.
Żeby nie było, że tylko jadę po zespole, to nie powiem z tego spienionego tygla dało się wyłowić coś zjadliwego. Dobrym tego przykładem jest „Seven Kingdoms” z płyty Philosopher (2023), zagęściło się, dobrze rozpisane wokalizy. W tym kuriozalnym widowisku znalazło się miejsce na solo na klawiszach, łącznie z dwie minuty (w dwóch utworach) pojawiły się skrzypce.
Zespół przykłada dużą wagę do sfery wizualnej, jako jedyni na festiwalu używali „pirotechniki” dali takiego czadu… że zadymili całą salę koncertową. Dymy po koncercie Subterfudge towarzyszyły już do końca festiwalu.
Pod sam koniec zespół zabłysł interpretacją standardu Judas Priest – „Breaking the Law” – to rzeczywiście jeden z ciekawszych momentów ich występu.
Post Profession
Przyszedł czas na występ zespołu, który z koncertu na koncert co raz bardziej mi się podoba, nie chciałbym popadać w przesadę określając sosnowiecki zespół mianem nadziei polskiego thrashu ale kto wie co przyniesie przyszłość? Post Profession już od dwudziestu lat robi dobrą robotę, słychać, że to czysta pasja, przez ten czas udało im się wypracować swój styl, koncertowo też jest nieźle mimo, że niewiele się zmieniło względem ostatniego razu kiedy grali na deskach tej samej sceny.
Sosnowiczanie sprawnie żonglują repertuarem z swojego dotychczasowego dorobku obejmującego jak na razie trzy długograje. Zespół lubuje się w rozbudowanych, wielowątkowych utworach, aby każdy z instrumentalistów mógł się wyżyć i pokazać od najlepszej strony.
Nadal najchętniej sięgają po swój drugi album Frozen Feelings (2014), weźmy taki „Seven Rivers” i złe wrażenia jakie miałem po zespole, który grał wcześniej zaczęły się rozmywać i ulatywać w niepamięć jak ręką odjął. Spójność, dojrzałość, kompozycje z rękoma i nogami… takie rzeczy docenia się jeszcze bardziej po obcowaniu z farsą.
Z debiutu pojechali utworem „Immortal Heart”, żeby znów przeskoczyć i zagrać „Frozen Feelings” – soczysta jazda z intensywnymi zrywami, podwójna stopa równo siała spustoszenie.
Długo nie musiałem czekać na „Anioła” z płyty Głosy (2019) jedna z muzycznych wizytówek zespołu. Wszystko za sprawą kroczącego riffu i przejmującego tekstu. Równie duże wrażenie robi utwór „Zdrajca na szafot” – trzeba przyznać, że z językiem ojczystym do twarzy zespołowi i ciekaw jestem bardzo czy i na czwartej pycie coś się znajdzie po Polsku.
Przed wykonaniem utworu wokalista Grzegorz Bodek wypatrzył i pozdrowił pierwszego garowego – Piotra Smoka.
Na koniec zespół rzucił druzgocącą wiązankę z drugiej płyty, zaczął od „Never Let Me Down Again”.
Zazwyczaj ci którzy mówią głośno nie mają nic do powiedzenia
To numer gdzie wyróżnia się zwłaszcza sfera perkusyjna. W tej materii Wiktor Palik godnie zastępuje poprzedniego pałkera. Słodki talerzowy łoskot na powitanie, średnio zagęszczone, by się ożywić i przygrzać na szybszych obrotach. Całości dopełniają przeszywające solówki, następuje przełamanie, rozlewa się czarna rozpacz, ponure deklamacje, trochę plumkania, brzdąkania, pasażyk z miejscem na subtelne instrumentalne popisy. Wokalista szarżuje growlem, emanuje zrezygnowaniem i na koniec spajające klamrą solidne patataj.
We are still alive
Czas na drugą w moim mniemaniu ozdobę tego setu – „Nateo”, obok „Anioła” bodaj najbardziej charakterystyczny kawałek w dorobku Post Profession. To muzyczna opowieść szkatułkowa, pierwsza historia szyta jest gitarami, jest miejsce na gruz, patos i ta wyrywająca fleki kapitalna osobliwa rytmika artykułowanych słów stanowiąca największą ozdobę utworu choć nie można nie wspomnieć również o rozkosznej brutalizacji jaka następuje w drugiej jego części.
Tak kończy się ta historia, historia życia i śmierci, miłości I nienawiści, zamrożonych uczuć.
Puszczam twa dłoń przyjacielu idź po prostu idź
Na sam finał sosnowieccy thrashersi zostawili „Tsunami”, które stanowiło długie, epickie pożegnanie z fenomenalnymi solówkami i instrumentalnymi pełnymi rozmachu pasażami.
Żegnając się zrobili ogromnego smaka zapowiadając czwarty album i co za tym idzie naturalne odświeżenie setu na przyszły rok. Na tę wieść moje nóżki same przebierają.
Zbliżamy się tym samym do największych zespołów XIV edycji Metal Festu. Przekonany byłem, że następny w kolejności będzie Popiór a tu niespodzianka – jednak dowodzone przez Titusa trio wskoczyło na mały rock and rollowy blitzkrieg.
Titus’ Tommy Gun
Ahh wreszcie po kilkunastu latach udało mi się wybrać na solowy projekt frontmana Acid Drinkers. Pamiętam jak czekałem na premierę wciąż jedynej płyty (druga od lat gnije w szufladzie i czeka na swój czas). Powtórzę się ale naprawdę trudno mi w to uwierzyć, że to mój pierwszy koncert z Titusem od 2018 roku... to głównie przez niejasny status macierzystej formacji, który kategorycznie trwa zbyt długo.
Titus wracając po latach, na potrzebę tego projektu mocno odmłodził załogę. Na wiośle wymiata Iggor, z którym Titus współpracował w ramach Anti Tank Nun. Za garami zasiada niejaki Dolski i jak to ładnie ujął lider – jest maszyną do robienia hałasu.
Załoga Titusa zagrała najbardziej zwarty, konkretny, bezkompromisowy wygar tego wieczora. Tylko oni nie oszczędzali się w tańcu. Ogrywają swoją drugą a w zasadzie trzecią - niewydaną płytę. Sporadycznie sięgając po któregoś z asów z debiutu - La Peneratica Svavolya (2009).
To było zaprawdę krzepiące, stara dobra, nieco toporna luzacka luta - czysty titusowy żywioł z mocno eksponowanym basem, po tylu latach dopiero w tym projekcie Titus pokazuje jak się powinno szarpać grube struny.
Gig stanowi bardzo obiecujący prognostyk odnośnie nowej płyty, która ma się ukazać pod tytułem Serial Suicide (202?)
Oprócz przedpremierowego krwistego mięcha monsieur Titus odpalił z dwa cudzesy: „Jokerem” rozbudził i tak już gigantyczne kwasowe łaknienie – wszystko było git ale jednak Dolski to nie Ślimie ale jeszcze wszystko przed młodym perkusistą. Przy zapowiedzi drugiego numeru byłem pewny, że poleci Motörem… a tu jednak tym razem kalifornia – masakratorskie wykonanie „Whiplash” – tak to już dawno Meta nie ciorała.
Jak już wyżej wspominałem byłem zdziwiony, żeby nie rzec rozczarowany tym, że gwiazdą wieczoru był Popiór a nie Titus’ Tommy Gun. Jak się okazało taka kolej rzeczy miała swoje uzasadnienie – zespół Titusa zagrał skandalicznie za krótko, szybciej się to skończyło niż opróżnienie magazynka z tytułowego gangsterskiego rozpylacza. Występowi jako tako niczego nie brakowało, uwinęli się z materiałem zbyt szybko pozostawiając fanów z dużym zapasem niedosytu.
Popiór
Po koncercie Sceptic byłem pewny, że instrumentalnie Popiór na pewno wypadnie dobrze, frapowała mnie za to kwestia wokaliz i interpretacji Chrisa Hoflera.
Schludna oprawa nawiązującą bezpośrednio do szaty graficznej albumu zrobiła na mnie dobre wrażenie, pasuje to do konceptu zespołu jak i płyty.
Jak już wyżej zostało wspomniane zespół pod dowództwem Jacka Hiro wypełnia przedśmiertną wolę Romana - jest to konsekwentna kontynuacja stylu obranego na albumie z 2019 roku. Jako intro wykorzystano otwieracz z ostatniej płyty Kata i Romana Kostrzewskiego: „Łossod”. Akustyczne plumkanie nastrajało nieco usypiało i to poczucie niestety przewijało się nie raz podczas tego występu. Wreszcie wystartowali odpalając pierwszy singiel – „Międzyświat” po nim „Cień cmentarnych drzew” i zaczęła się katowska przeplatanka. Romkowa „Baba zakonna” ostro kontrastowała lirycznie od tego, co wyszło z pod pióra Chrisa Hoflera.
Popiór ostatecznie zaprezentował niemal w całości program z debiutanckiej płyty. Trzeba przyznać, że na żywo broni się ale przydałoby się tę stypę podkręcić czymś wysokooktanowym bo aż trudno w to uwierzyć ale publiczność udało się rozruszać dopiero zagranym a bis niespełna trzydziestoletnim „Odi profanum vulgus”. Klimaty, klimatami - wiadomo Romek potrafił o to zadbać, ale co za dużo tu smutów to niezdrowo. Mieszanka Popióra (2019) z Pomarliskiem (2023) dobrze to się ze sobą prezentowała, jednak największy ogień był podczas katowskiego standardu.
Same popisy Jacka Hiro (choć i tu czułem niedosyt) czy kanonady perkusisty- odniosłem wrażenie że praca Nowaka nieco przyćmiła resztę składu, tak nawet gitarę Jacka. Nawiasem mówiąc nie wiem czy nie przydałoby się w składzie drugie wiosło? Gitarzysta oczywiście jest wstanie ogarnąć stronę gitarowa ale aż się prosi, żeby tę sferę odpowiednio zagęścić – choćby w wydaniu koncertowym.
Trudno mi jednoznacznie ocenić ten twór. Słychać, że muzycy współtworzący ten zespół wkładają doń kawał serca. Programowo, stylistycznie zarzucić wiele nie można, za dużo melancholii za mało siarki i pazura. To co dziwi najbardziej to, że również od strony gitarowej - za mało Hiro w gitarze.
Momentami Popiór zabrnął za daleko w rozmemłaniu, zabrakło gdzieś tej katowskiej ikry, tak jakby główny bohater zdążył stracić zbyt wiele piór… biedaczysko nie może wzbić się do lotu. Podtrzymuję - jedynie sekcji rytmicznej nie mam niczego do zarzucenia.
Zastanawiałem się jakiś czas czy poruszyć pewien wątek związany z koncertem w Sosnowcu i przez to, że zdążył się przez te parę tygodni uleżeć to zdecydowałem że jednak powinienem.
Pod sceną lekko nadaktywny gość bawił się najlepiej ze wszystkich - coś z nim było najprawdopodobniej nie tak. Fakt że swoim bardzo ekspresyjnym zachowaniem mógł irytować zwłaszcza, że był przy tym bardzo bezpośredni, przed każdym utworem w niebo głosy darł się w kółko to samo. Rozumiem, że to mogło rozpraszać, ale nie jestem w stanie uwierzyć, że wokalista nie zorientował się, że gość ma jakieś zaburzenia i nie jest winny swego zachowania.
Zamiast tego wytrącony z równowagi pozwalał sobie na niewybredną szydery, co było bardzo niskie i płytkie.
Wracając do muzyki jak na razie zespół powierzoną misję wypełnia. Teraz jednak czeka wyzwanie stworzenia następcy, dobrze żeby tym razem Popiór zaczął jednak wydeptywać swoją nową ścieżkę.
Inne tematy w dziale Kultura