Armia
Armia
Ignatius Ignatius
424
BLOG

On Jest tu, On żyje: Armia - Relacja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 2

5.11 w siemianowickim SCK odbył się występ zespołu Armia. Piękne budujące wydarzanie muzyczne, rozświetlające na moment listopadową aurę marazmu. Tak jak w zeszłym roku (a nawet bardziej), kiedy to zespół Budzego odwiedził SCK, panowała dosłownie rodzinna atmosfera. Przybyło kilka pokoleń słuchaczy często zabierając ze sobą latorośl. Frekwencja dopisała mimo wielu konkurencyjnych wydarzeń, które odbywały się w tych dniach.

Armia to w historii polskiego rocka fenomen, jeden z nielicznych zespołów, który mimo czytelnych inspiracji był wstanie zbudować własną, unikatową muzyczną tożsamość. Zarówno formą jak i treścią był to i jest unikat na skalę światową. W dziejach grupy przewinęła się rzesza uznanych instrumentalistów, którzy odcisnęli piętno na poszczególnych etapach działalności Armii.

Dziś Armia to niezmiennie charyzmatyczny Tomasz ‘Budzy’ Budzyński napędzany iskrą wiary, wspomagany świeżą krwią młodych instrumentalistów (może z wyłączeniem basisty Dariusza Budkiewicza… chyba, że mowa o młodości ducha) mam tu na myśli przede wszystkim gitarzystę w jego syna – Stanisława, który dzięki ojcowskiej „musztrze”, w doskonały sposób potrafi oddać charakter armijnej twórczości. Słowa uznania należą się również dla Amadeusza Kaźmierczaka, który gęsto wymiatał na perkusji. Obaj instrumentaliści zdecydowanie wiedzą o co w tym wszystkim chodzi (spełniając oczekiwania Budzego, który w krótkich chwilach odsapnięcia z nietajoną satysfakcją obserwował ich poczynania w trakcie instrumentalnych pasaży.

Do tej pory zaliczyłem jubileuszowe gigi celebrujące okrągłe rocznicę ukazania się opis magnum grupy Legenda (1991) - w obu przypadkach były to wyborne sztuki, pozwalające na żywo przeżyć w całości tę monumentalną, uduchowioną płytę tektoniczną polskiego rocka. Wreszcie załapałem się na koncert z konwencjonalnym, w miarę reprezentatywnym, bogatym repertuarem. Zagrali z bisami bite dwie godziny wypełnionym samym bombadilowym dobrem. Tak jak poprzednio pochwalić należy kapitalne soczyste i selektywne nagłośnienie - to szczególnie istotne w przypadku specyfiki twórczości, takiego zespołu jak Armia, gdzie słowo jest istotnym elementem - bowiem nie jest to byle, jakie, płytkie pustosłowie i to pisze słuchacz, dla którego wokal to w 99% (tylko i aż tyle ale jednak) instrument.

Czad na najwyższym poziomie, świetna repertuarowa mieszanka, wyważenie żelaznych killerów z nieśmiałymi wycieczkami, w stronę bardziej współczesnej twórczości. Od razu w uszy rzuciło mi się, że choć nie był to koncert w ramach trasy ogrywania Legendy (1991), to summa summarum niemal w całości ją zagrali… wraz z bogactwem innych wspaniałości. Ku mej uciesze znalazło się miejsce na „Miejsce pod słońcem” – (niestety jedynego) reprezentanta Triodante (1994) godnej następczyni Legendy (1991) i aż się prosi żeby w przyszłym roku zagrali analogiczną trasę z okazji trzydziestolecia jej ukazania się - ta płyta aż się prosi żeby grać ją w całości.

Z lat 90. przewijały się utwory z pierwszego albumu, w którym maczał palce Popcorn - Duch (1997) – były to wraz z „Snem nocy letniej” najlżejsze gatunkowo pieśni. Za to mogące się poszczycić konkretnym, instrumentalnym popasem (zadowolony Budzy zrobił sobie przerwę na łyka, cały czas bacznie przysłuchując się czy mu się band nie rozjeżdża). Po krótkim wyciszeniu, zryw i jazda z bajeczną waltornią Jakuba Bartoszewskiego. W „Piosence po nic” czarowała subtelna praca perkusji Amadeusza Kaźmierczaka. W środku utworu, jak zaczarowane cudnie skrzyły się talerze.

Jak już wyżej wspomniałem rzadko zespół sięgał po współczesny materiał, jedynym reprezentantem okazał się Der Prozess (2009), z którego przemycono dwa utwory (zagrane w pierwszej rundzie bisów): „Statek burz” (z zgrabnym popisem basisty) wraz z „Złym porucznikiem” były to znacznie bardziej złożone i rozbudowane o progresywnym sznycie kompozycje gdzie instrumentaliści mogli pokazać się od najlepszej strony, dając upust swojemu talentowi, kunsztowi i finezji.

Największe spustoszenie siały jednak pociski z debiutu (zwłaszcza „Niewidzialna armia”) oraz z wydawnictw poprzedzających jej ukazanie się. Publiczność bardzo entuzjastycznie przyjęła kawałki z kompilacji Jak Punk to Punk (1986): „Jeżeli” z dedykacją zagrzewającą do boju Ukrainę.


Nie poddawaj się Ukraino! Walcz!


Z powyższej kompilacji zagrali jeszcze: „Jestem drzewo, jestem ptak” – do bólu armijna, osnuta tajemnicą, wizytówka wczesnej twórczości zespołu. Zarówno pod kątem stylistycznym jak i lirycznym.
Pierwszą część bisów zwieńczył tradycyjny już finał pt. „On jest tu, On żyje” czyli piękna interpretacja „Hymnu do miłości”.
Na koniec zostawiono starą dobra energetyczną szprycę „Aguiree” - tytułowy numer z EPki o tym samym tytule, która ukazała się w 1987 roku.

Jednak nie da się ukryć, że najwięcej emocji i zaangażowanie publiczności uaktywniało się podczas wykonywania kolejnych części składającą się na drugi album długogrający Armii pt. Legenda (1991) i rzeczywiście nigdy dość tego dobra narodowego. W „Podróży na Wschód” Tomasz Budzyński złożył hołd muzykom, którzy zaciągnęli się do Armii i odeszli na wieczną wartę: Robert Brylewski, Piotr ‘Stopa’ Żyżelewicz, Sławomir Gołaszewski, Janusz Rołt… Niezwykle pozytywnie i niezawodnie integrujący publiczność „Trzy bajki”, wraz z apogeum szlachetnego patosu jaki Armia osiągnęła w „To, czego nigdy nie widziałem”, są przykładem na to, że mamy odczynienia z artystycznie ambitnym, na wskroś oryginalnym i niepodrabianym, jednocześnie nieprzeciętnie czadowym zespołem, grającym ku chwale Światłości.


Ignacy J. Krzemiński

Zobacz galerię zdjęć:

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (2)

Inne tematy w dziale Kultura