Dzień trzeci
Względnie zregenerowany po poprzednim dniu, z gotowością bojową wyruszyłem na wojaże trzeciego, finałowego dnia festiwalu. Czekał mnie zdecydowanie bardziej intensywny dzień i wieczór, urozmaicony bieganiem pomiędzy główną sceną a kryptą.
Spieszyłem się na olsztyńską Gorycz. Pięć lat temu zgotowali lekki ferment – po wydaniu debiutanckiego albumu Piach (2018) nawet sami twórcy nie przypuszczali, że ów projekt przekroczy progi studia nagraniowego.
Gorycz
Przynieśli ze sobą egzystencjalny piach i kamienie. Niewykluczone, że zrodzone bólu niczym nerkowe odpowiedniki. Projekt jawnie wpisujący się w post black metalowe trendy. który poronił się z konstelacji ludzi z Non Opus Dei i AEON. Jak już wyżej wspomniałem, dali o sobie znać w 2018 roku frapującym albumem i szczerze mówiąc nie sądziłem, że jeszcze coś z siebie będą w stanie wydobyć. Nie dość, że po za bardzo dobrze przyjętym debiucie doszło do powstania Kamieni (2022), to jeszcze wyściubili nosy i postanowili zarażać swym dekadentyzmem występami na żywo. Chwała, że do tego doszło, na żywo nawet w piekle słońca końca lata wypadli cacuśnie. Inna sprawa, że przy okazji nagrywania drugiego albumu doszło do poważnych personalnych zmian w sekcji rytmicznej zespołu.
Ekstrawagancja wizerunku scenicznego, Panowie w czarnych koszulach elegancko się prezentowali, w pełnym słońcu głównej sceny festiwalu. Niewzruszeni, skromni przynieśli ze sobą głównie kamienie i garść piachu. Instrumentaliści statyczni: Przemysław Grabowski (gitara) Michał Piłat (bas), Tomasz Semeniuk (perkusja) i dotknięta aktorskim szaleństwem, ekspresja wokalisty Tomasza Kuklińskiego. Skąpany w słońcu i dekadentyzmie, emanował niepokojem nie mniejszym niż post black metalowy szorstki i nieprzystępny akompaniament.
Gorzka rozpacz zaklęte w sferze tekstowej i muzyce rozgorzało od samego początku tj. „Zabieram skórze Twoją twarz”, po którym Tomek Kukliński stwierdził z cierpką egzaltacją - ale tu jest pięknie…
Cofnęli się pierwszy z dwóch razów do Piachu (2018) prezentując „Strach na ludzi”.
nędzo ziemi na potem zostaw smak
gdy po śmierci dojrzę poziom gnoju
Sceniczne zachowanie frontmana niezwykle spójne i sugestywne, pozostawał nieustannie w centrum uwagi za sprawą rozpaczliwego tańca. Sprawiał wrażenie jakby wszystkich chciał wziąć ze sobą „Na dno”…
Na dno
lepiej mieć w kimś własne odbicie
na dno
Tomasz żachnął się, że utwór „Gorycz” też jest „smutny” - czyżby wokalista Goryczy stać było na autoironię, próbę rozładowania mizantropijnej, emocjonalnej degrengolady? To pod każdym względem był ciężki występ, interpretacja tekstów z której bił brak nadziej i wiary w kondycję człowieka.
zawsze cierpienie bliźniego cieszy czymś ludzkie oczy
ktokolwiek patrzy i gdzie
W nawiązaniu do powyższych słów Tomasz wyraził chęć wymiany receptorów wzrokowych – „Chce inne oczy” (rzeczywiście był moment jakby piach dał się we znaki) i po tej karkołomnej próbie dobrnęliśmy do finału, w którym już nawet „Kamienie milczą”. Gwoździem programu był taniec z tamburynem, jawnie kpiąc z naiwnych pięknoduchów majaczących o miłości i pokoju.
Ogromne wrażenie zrobił na mnie występ olsztynian, na tle „konkurencji”, zwłaszcza rodzimej - moim skromnym zdaniem uplasowali się w ścisłej czołówce (oczywiście to nie ten rozmach co Furia czy Owls Woods Grave – inna sprawa Gorycz eksploruje zgoła inną estetykę.
Drown My Day
To nazwa krakowskich metalcorowców, która snuła się za mną od dłuższego czasu. Jest to nadal świeża krew na naszej scenie, jeszcze ciepła, nie zdążyła zakrzepnąć. Pierwsze wrażenie, które mnie nie opuściło do momentu, kiedy popędziłem do krypty, to wypisz, wymaluj: pięciu wspaniałych chłopców z piekła rodem z Sosnowca dwie dekady temu - chodzi o dynamikę i zachowanie sceniczne, i przede wszystkim muzyczne mielenie soczystego mięcha. To co usłyszałem i zobaczyłem poświadczyło, że załoga pilnie pracuje na swoją renomę. Pokazali się od najlepszej strony mieszając pierwociny z nowinkami - co by nie zagrali żarło zacnie, ludziska pląsały ochoczym aczkolwiek najżwawiej przy brutalnie zagęszczonym materiale z EPki Forgotten (2010). Ewidentnie przy „Nobody Fucks” odnotowano pierwsze, ekstremalne kółka pod sceną. Potańcówka w najlepsze trwała również przy „Undead God” z debiutanckiego albumu Confessions (2013) – któremu pękła w tym rok dycha (sic).
Małopolska załoga tylko na trochę opamiętała się przy przedpremierowo ogrywanym utworze „Murder”, zwiastującym nadchodzące nowe wydawnictwo. Utwór odstawał wyraźniej wolniejszym tempem, przez to zyskującym na masywności…
Niestety aby nie przegapić drugiej odsłony Artura Rumińskiego zdezerterowałem do krypty gdzie zagęściła się od słuchaczy.
Krypta –adekwatna nazywa dla przybytku traktowanej jako mała scena. Było ciemno, duszno klaustrofobicznie. Organizacyjnie jedyny stwierdzony festiwalowy mankament. W zasadzie nikt nie dbał o to czy ludzi nie jest może już za dużo? Niektóre zespoły cieszyły się takim zainteresowaniem, że jeżeli ktoś się nie pospieszył nie miał szans dostać się do środka. Wyrazistym przykładem może być lokalna zimno falowa załoga Wieże Fabryk, na którą się tylko z tego względu nie załapałem…
ARRM
Pod tajemniczą nazwą kryją się inicjały: gitarzysty Artura Rumińskiego i basisty Rafała Micińskiego. Jest to instrumentalny projekt, w którym muzycy eksperymentują z psychodelą, ambientem, drone, czuć w tym jazz rockowe inklinacje a nawet krautrocka.
Krypta stanowiła sprzyjającą lokację dla tego typu występu. ARRM podkręcił atmosferę, przygaszonym światłem, zadbano również o zmysł powonienia – odpalono kilka kadzidełek.
Było magicznie, kameralnie zważywszy na to, że koncert oparto na albumie II (2020). Jak nie trudno się domyśleć, były momenty, że panowie popłynęli bawiąc się improwizacjami – poruszanie się w takich muzycznych światach, naturalnie determinuje do takich zabiegów.
Muzyka zdecydowanie o psychoaktywnym zabarwieniu, instrumentalna narracja z innych stanów świadomości, wyraźnie podkreślona perkusja, gitara tląca się niczym kadzidła, oplatając słuchaczy oniryczną siatką, z, której nie sposób było się uwolnić.
Było sennie, kto się zanurzył mógł popłynąć tym strumieniem, do momentu, gdy poszły basy tak przenikliwe, że aż mi wewnętrzna strona nozdrzy drgała…
Gdzieś w finale pojawiły się dubowe tąpnięcia takie, że pół Łodzi się zatrzęsło. Muzycy rozpętali prawdziwie kruszące mózgi, organiczny trans. W połowie metalowa konserwa wyszła ale to już ich strata. ARRM jest niezwykle świadomym projektem, nie silącym się na odkrywanie dawno odkrytych muzycznych skarbów. To zdecydowanie urocza retrogarda, ale błędem byłoby zaszufladkowanie ich w kategorii wtórnych kopistów.
Nie mam wątpliwości, że ten seans był jednym z najciekawszych muzycznych przeżyć XIV edycji festiwalu.
Attic
W tym miejscu powinna się znaleźć relacja z występu niemieckich heavy metalowców. Na dwóch edycjach Mystic Festiwalu dane mi było zobaczyć niedościgniony oryginał z Kopenhagi: w obu konfiguracjach, do którego Attic nie ma i nigdy mieć nie będzie startu. Słowem - ersatz, który stanowił ścieżkę dźwiękową podczas zdobywania autografów zawodników z Benediction.
Owls Woods Graves
Obok Goryczy drugi przykład ansamblu, po którym chyba nikt się nie spodziewał, że będzie występował na żywca. Z lasu wychynęli w 2015 roku, wydając na świat EPkę Owls Woods Graves (2016). Pierwotnie był to dwuosobowy projekt Michała ‘The Fall’ Stępnia, i Piotra ‘EVT’ Dziemskiego. Obaj udzielali i udzielają się nadal w wielu małopolskich hordach m.in.: Mgła, Medico Peste, Mord'a'Stigmata…W ostatnich latach dłubali sobie studyjnie wydając w 2019 roku debiutancki album. Pracując nad jego następcą Owls Woods Graves rozrósł się personalnie, grupę zasilił M. Po tym jak zwerbowano perkusistę Bartłomieja Klisia, wreszcie po ośmiu latach postanowiono zweryfikować potencjał bojowy partyzantki spod znaku choinki, w warunkach koncertowych.
W ramach tegorocznej edycji Summer Dying Loud, odbyła się trzecia sztuka w historii chuliganów antychrysta. Okazało się, że The Fall to rasowe sceniczne bydle, który potrafi zręcznie lawirować i bawić się muzycznymi stylami.
Na kanwie bastardyzacji black metalu, post, post postu Owls Woods Graves przewrotnie przypomniał o obskurnych, prymitywnych korzeniach, mieszając bleczur z punczakiem. Wydawałoby się mało odkrywcze zestawienie gatunkowe, ale w tym wypadku wychodzi to im nader krzepiąco.
Go rot in the woods, fall!
Przedstawili się i zaczęli chronologicznie od otwieracza i zamykacza z EPki: „This Spirit Follows Me till the End of My Journey” i „Ghouls Make Your Deathbed”. Nawiasem mówiąc z Owls Woods Graves (2016) zagrali prawie komplet. Następnie przeskoczyli do dwójeczki serwując szybki, niespełna dwuminutowy pocisk pt. „Rabies” i przebojowy „Return of Satan”.
Tonight, I’m drunk
There’s one thing on my mind
I’m a teenage punk,
antichristian hooligan
Wszystkie te bezczelne acz niepretensjonalne, brawurowe punkowskie wtręty i skandowania, w momencie podrywały gawiedź do beztroskiej zabawy. Najbardziej rozbrajającym momentem było odpalenie flar przez dwójkę kiboli na scenie podczas „Antichristian Hooligan”. Była też okazja do pośpiewania w rodzimym języku w kawałku „Idzie diabeł”.
To był jeden z najlepszych i najbardziej wyczekiwanych sztuk całego festiwalu. Frekwencja, przyjęcie fanów uzbrojonych w szaliki (ostatecznie wszystkie rozeszły się na pniu) tylko to potwierdziło. Owls Woods Graves okazał się jedną z najmocniej świecących gwiazd tegorocznego festiwalu. Zdecydowanie sprostali wielkiemu ciśnieniu i oczekiwaniom wszystkich tłumnie zgromadzonych pod sceną. Mam nadzieję, że na tych kliku sztukach nie poprzestaną i machną jeszcze na dokładkę serię klubowych mordobić.
Po sowach, lasach grobach w te pędy poleciałem do krypty bo tam już młócił rodem z Sosnowca zespół Grieving.
Grieving
O mało i bym przeoczył w gęstej rozpisce uczestniczących zespołów taki rarytas. Powołane do życia w 2019 roku stonerowe trio to odprysk Mentora bez udziału Haldora Grunberga (choć nie do końca, bo wyprodukował im debiutancki album). Był to trzeci zespół z udziałem gitarzysty Artura Ruminńskiego, który wystąpił na Summer Dying Loud.
Jak już udało mi się wcisnąć do czeluści krypty, to już Grieving był w trakcie przejażdżki na słodką, stonerową modłę. Niestety jak wspomniałem występ ten zazębił się z Owls Woods Graves i Benediction... sądzę, że tylko, dlatego udało mi się wcisnąć na ten moment do krypty.
Mocarne nagłośnienie uwypukliło potężne brzmienie zespołu oscylującego, w ociężałych stonerowo doomowych rejonach. Jak przybyłem chłopaki już się rozkręcili i aż roznosiło tę biedną ciasną klitkę. Przez wyjątkowo niefortunne ulokowanie w harmonogramie, z bólem serca przyznać muszę, że zaliczyłem tylko środeczek…
Oczywiście nie jest to jedyny projekt w takich klimatach, w którym udziela się wokalista Suseł ale pod tym szyldem naprawdę jest srogi ogień. Na dzień dzisiejszy w zanadrzu mają krótką płytkę z którą nie omieszkam się bliżej zapoznać. Czas trwania Songs for the Weary (2021), iście festiwalowy, to też z tego, co się zdążyłem wywiedzieć, machnęli ją w całości.
Nie żyje J. D. Overdrive niech żyje Grieving.
Benediction
Mając w pamięci występ na Mysticu 2022 bardzo ucieszyła mnie obecność Brytyjczyków. Starego, dobrego death metal utrzymanego w średnim, miazgatorskim tempie, granego przez weteranów gatunku - nigdy dość.
Tak jak na poprzedniej edycji Mystic Festiwalu zaprezentowali wspaniałą mieszankę starego i nowego. Z tą różnicą, że tym razem spotkali się z dużo większym zainteresowaniem - pod sceną zaczerniło się od złaknionych starej szkoły śmierć metalu. Nadal Benediction na sztandarach ma album Scriptures (2020) ale już sam Dave Ingram żachnął się przy zapowiedzi jednego z utworów, że nie jest już taka nowa.
Po nastrojowym intro, puścili mięsistą wiązankę z powyższego albumu: „Iterations of I” i „Scriptures in Scarlet”. Zadowolony z przyjęcia Dave oznajmił, że można ekshumować udręczone truchło z dwójeczki. Wygrzebali więc na światło dzienne „Vision in Shroud” - tak to zdecydowanie Benediction, który skalpował raźno jak trzydzieści lat temu. Z tego okresu nie poskąpili cuchnącymi ochłapami z pierwszych trzech płyt. Z obłędnymi reprezentantami ich opus magnum: Transcend the Rubicon (1993).
Summon them now, arise your fears
Release the pain or drown
Acidic noise like knell of doom
Darkened passages revealing gloom
Z wyżej wspomnianego woluminu zaszczycili zebranych: „Unfound Morality” i „Nightfear”. To była kulminacja pogromu... chociaż nie do końca, bowiem przez cały gig emanowało prastarą ekstremą za sprawą równie nośnych i zacnych: „Foetus Noose” z EPki Dark is the Season (1992) oraz „The Grotesque” z małego wydawnictwa z 1994 roku. Nie zapomnieli o tytułowym sztychu z debiutu Subconscious Terror (1990). Przypomnę, że wówczas na wokalu był Mark ‘Barney’ Greenway, który po transferze do Napalm Death szaleje tam po dziś dzień.
Benediction sięgnął również po materiał z drugiej połowy lat 90. Kiedy to zaczęli modernizować swój styl i okazuje się, że po latach materiał ten nawet broni się - przynajmniej w wydaniu na żywo. Najlepiej o tym świadczyło przyjęcie przez masy dwóch ostatnich utworów: „The Dreams You Dread” oraz „Magnificant”, którymi pożegnali się.
Dave Ingram, jak zawsze w swoim żywiole, z dystansem do siebie i wykonywanego stylu muzycznego, z typowym brytyjskim poczuciem humoru i gardłowym growlem rządził i władał. Zdecydowanie dzięki lepszemu nagłośnieniu niż na Mysticu 2022 oraz nieco poszerzonego setu, Brytole zrobiły nie tylko na mnie piorunujące wrażenie. Na koniec podzielę się małym dylematem. Mam nie lada zagwozdkę…kto wypadł lepiej w kategorii oldschoolowy death metal na deskach tegorocznej edycji festiwalu? Benediction czy Dismember - chyba egzekwio, grali na zbliżonym poziomie ekstraklasy. Oba zostały równie kapitalnie przyjęte… To co ewentualnie wyróżniało występ Dismember to atuty w postaci oryginalnego składu i programu (odegranie w całości debiutanckiej płyty).
Co by nie napisać Benediction pozamiatał, pod sceną wrzało i kotłowało się aż miło było patrzeć. To był jeden z ostatnich, jeżeli nie ostatni tak dynamiczny akt głównej sceny Summer Dying Festiwal 2023.
My Dying Bride
I don't want to die a lonely man
This is a weary hour
Miłośnicy klimatów znów zostali dopieszczeni wielkim zespołem, który był potęgą w latach 90. W kategorii wagowej doom/death przecierali szlaki i rządzili wraz z innymi reprezentantami Albionu: Anathemą i Paradise Lost. Wraz z trzecią płytą, zespół wzbogacił swoje brzmienie inkorporując elementy dojrzałego gotyku. Przez co muzyka stała się w teatralny sposób jeszcze bardziej dojmująca i pozostawiająca słuchacza z emocjonalnymi bliznami.
Brytyjczycy zagrali nostalgiczny przekrój swojej twórczości podkreślając jubileusz trzydziestolecia ukazania się drugiego albumu Turn Loose the Swans (1993). My Dying Bride nie pokusiło się o odegrania płyty w całości ale zgrabną klamrą spięli cały koncert. Zaczęli, bowiem od wspaniałego „Your River” a skończyli jeszcze wspanialszym utworem tytułowym. Wybornie brzmiące, przytłaczające misterium, okazjonalnie przyprawione smyczkiem bądź klawiszem Shauna Macgowana. Uwagę przykuwało zachowanie sceniczne, elegancko ubranego w białą koszulę, pod krawatem Aarona Stainthorpa, który w przejmujący, często rozpaczliwy sposób wyrażał emocjonalny ciężar wykonywanych utworów.
Jak na razie ostatnim albumem My Dying Bride jest The Ghost of Orion (2020) i z tegoż zagrali pierwszy singiel „Your Broken Shore”. To wraz z „She is the Dark” jedyne kawałki z XXI wieku. Zespół skupił się na esencjonalnej dla niego, (jak i całej drugiej fali doom metalu), złotej połowie lat 90. W moich uszach, tego wieczoru My Dying Bride osiągnął apogeum podczas dwunastominutowego „Cry of the Mankind” z The Angel and the Dark River (1995). Cały występ był niezwykle równy z paraliżującą dramaturgią, która rosła z minuty na minutę…
Na koniec przypomnę, że na poprzedniej edycji festiwalu wystąpił Tiamat i zdecydowanie My Dying Bride, delikatnie rzecz ujmując - przyćmił występ zespołu Johana Edlunda.
How come it all has become so twisted?
Candlemass
Na początku był Led Zeppelin, Deep Purple, Black Sabbath i Uriah Heep… dano podwaliny - wykuto heavy metal.
Sam się zastanawiam, nie wiem dlaczego, skąd mi się to wzięło ale Candlemass to dla mnie esencja heavy metalu. Ciężar i głębia niepokojących riffów epickiego doom metalu, hymny i baśnie zaklęte na płytach z lat 80 wyśpiewane wybitnym głosem. Stanowią dla mnie swoisty archetyp, wzorzec.
Earth to earth
Ashes to ashes
Dust to dust
Pionierzy epickiego doom metalu pod dowództwem basisty Leifa Edlinga od czterech dekad swą muzyką wzbudzają poczucie zbliżającej się nieuchronnej zagłady. Kultywują najlepszej heavy metalowej tradycji, zagranej w wybornym stylu. U Szwedów można znaleźć to, co powinna płyta metalowa zawierać, obezwładniający patos podany w arcymistrzowskim wydaniu. Mam nadzieję, że tą laurką udało mi się uchwycić z jednej strony mój sentyment a z drugiej rangę wydarzenia, jakim jest koncert Candlemass z Johanem Längquistem, który użyczył swojego głosu na płycie tektonicznej zatytułowanej Epicus Doomicus Metallicus (1986) oraz na dwóch ostatnich.
Występ Candlemss to ukoronowanie tegorocznej edycji festiwalu. Tym bardziej w takim składzie, to było od lat marzenie nie tylko dla starej gwardii muzyki metalowej.
Oczywiście można w tym miejscu przeprowadzać dyskusje panelowa pt. który wokalista jest lepszy: Johan Längquist czy Messiah Marcolin – pozostawię to do ewentualnego rozstrzygnięcia czytelnikom.
Nie ukrywam, że nastawiony byłem na to, że zespół raczej skupi się na dwóch ostatnich albumach z małymi wycieczkami do pierwszej płyty, na której to Johan czarował swym, głosem. Ku mojej uciesze była to jednak epicka przygoda przez pierwsze albumy z naciskiem na Epicus Doomicus Metallicus (1986) i Nightfall (1987) - czyli kwintesencja Candlemass w wybornym wydaniu. Dalece uprawnionym jest mowa o setliście marzeń. W ostatecznym rozrachunku zagrali ponad połowę pierwszej i drugiej płyty.
Na wstępie puszczono „Marche funèbre” interpretację chopinowskiego marszu pogrzebowego, który znalazł się na Nightfall (1987), posępne tony wprowadziły przybyłe tłumy w odpowiedni nastrój.
Mirror, mirror upon the wall
Magic demon eye
A realm of madness
Awakened by the call
Co ciekawe zaczęli od trzeciej płyty: Ancient Dreams (1988), otwierającą ją przebojem „Mirror, Mirror”. Następnie podgrzali atmosferę czarem pt. „Bewitched” i jak za dotknięciem magicznej różdżki teren MOSiR-u w Aleksandrowie Łódzkim przeniósł do krainy magii.
Jak wspomniałem wyżej, Candlemass szastał zaklęciami głównie z dwóch pierwszych płyt. Skoro repertuar opierał się na nich, to nie mogło zabraknąć „Under the Oak” czy „Samarithan”. To był niekończący się strumień tego, co zespół w pierwszych latach istnienia miał najlepszego w zanadrzu.
Z ostatniego płyciwa Sweet Evil Sun (2022) przemycono jedynie utwór tytułowy- troszkę liczyłem, że zagrają „Devil Voodoo”, ale bluźnierstwem byłoby narzekać na tak ikoniczny repertuar.
I saw the rainbows end
I am raptured, I cannot pretend
I've found Atlantis
The talisman of Seth
Szczytowy punkt magiczna burza osiągnęła podczas fenomenalnie rozbudowanego „Crystal Ball”, instrumentaliści pohasali sobie z improwizacjami i fenomenalnymi gitarowymi partiami solowymi. Tym samym zbliżyliśmy się do końca… końca koncertu, festiwalu, lata...
Where is the morning
where is the sun
Thousand years of midnight
the sunrise is gone
Na finał zostawili ostatni i pierwszy utwór z epickiego debiutu, od jego tytułu wyodrębnił się autonomiczny styl i zaczęto stosować termin doom metal: „A Sorcer's Pledge” i „Solitude” – nieuzbrojonym okiem widać, że set nasycony był samym dobrem. A jednak te dwa przejmujące arcydzieła, zagrane tuż po północy, sprawiły, że zmęczenie odeszło na boczny tor było to niczym ożywczy zastrzyk energii. Dla starej gwardii i wszystkich świadomych słuchaczy, była to historyczna chwila, móc usłyszeć te dwa utwory w takim składzie. Nie bez przesady - był to jeden z najważniejszych koncertów metalowych w naszym kraju.
Podsumowując Summer Dying Loud odbywał się jak w zegarku, nie stwierdziłem opóźnień względem ustalonego harmonogramu.
Poziom gastronomii i merchu podobny do tego jak w zeszłym roku. Hitem okazały się specjalne koszulki festiwalowe: Dismember i Candlemass.
Nowością było stoisko akcji charytatywnej Metal for Ukraine - organizowanej przez Fundację Evropa Invicta. Z pro ukraińskimi / antyrosyjskimi wydawnictwami i gadgetami. Znaleźć tam można było moc ukraińskich zespołów metalowych (dominowały ukraińskie patriotyczno-folkowe klimaty). Mieli też bogaty wybór zespołów z krajów bałtyckich.
Ostatecznie udało się zebrać 25 000zł, całość dochodów przeznaczona ma być, na wyposażenie dla ukraińskich żołnierzy.
Tak jak poprzednio były wyznaczone godziny na spotkania z niektórymi zespołami. Po za tym oczywiście spostrzegawczy fani mogli spotkać wielu innych muzyków np. Nihila z Furii, który kręcił się na terenie festiwalu. Do pełni szczęścia zabrakło tylko Candlemass, niemniej istniała możliwość skompletowania autografów m.in. Dismember, My Dying Bride - byłem światkiem ckliwej sceny jak na spotkaniu z Benediction, jeden z weteranów podszedł z trzydziestoletnim czasopismem aby bohater okładki mógł złożyć na nim swój podpis.
Uważam XIV edycję Summer Dying Loud za więcej niż udaną, na mój gust było jeszcze lepiej niż w zeszłym roku (zdecydowanie tym razem pogoda bardziej dopisała) i jak tylko Starożytni pozwolą, w przyszłym roku, z ogromną ochotą wybiorę się na jubileuszową XV edycję.
Ignacy J. Krzemiński
Inne tematy w dziale Kultura