Niemiecki przemysłowy towar eksportowy spod znaku Neue Deutsche Härte, od lat słynie z jednych z najbardziej spektakularnych widowisk.
Obecna trasa stadionowa jest już drugą w historii zespołu. Pierwsza tego typu odbyła się w 2019 roku, kiedy to promowali swój album zatytułowany Rammstein (2019). Po czterech latach tanz metalowcy (takowym mianem sami określili) objeżdżają stadiony z nowym albumem Zeit (2022).
Od tamtej trasy nastąpiły w zasadzie zmiany kosmetyczne – nadal jest to widowisko będące rozpustą dla piromanów.
W dniach 30 i 31.07 odbyły się widowiska na Stadionie Śląskim – na pierwszy dzień bilety wyparowały w momencie i zdecydowano dołożyć drugi dzień. Niniejsza relacja poświęcona jest koncertowi, który odbył się 31.07.
Przygodą okazało się samo dotarcie w okolice stadionu – niestety wydarzenie to sparaliżowało tę część Chorzowa. Pełne tramwaje nieustannie dowoziły fanów, Jakby wszyscy odbywali pielgrzymkę na Stadion Śląski.
Szczęśliwie udało mi się być nawet przed czasem i znaleźć sobie dość niezłe miejsce. Z perspektywy osoby niekoczującej kilka godzin przed otwarciem bram - śmiem twierdzić, że nawet bliskie ideału (ale o tym w dalszej części relacji).
Abélard
W roli rozgrzewaczy wystąpił francuski duet pianistek Abélard, które tak jak na poprzedniej trasie jeżdżą z Rammstein i wykonują własne interpretacje utworów berlińskiej gwiazdy industrial metalu. Był to wyjątkowo daremnie zmitrężony czas przed występem Rammstein.
Kluczowym problemem było, to że nie za wiele było słychać, coś tam sobie niezobowiązująco plumkało w tle. Z tego co udało mi się zarejestrować, to w większości występ Francuzek w większości pokrył się z setem Rammsteina. Zaprawdę nie jestem w stanie więcej o tym występie napisać – to był najnudniejszy support od występu malarza przed KISS – paradoksalnie, w ostatecznym rozrachunku francuski okazały się jeszcze nudniejsze... (pod kątem programowym, nie estetycznym oczywiście).
Rammstein
Gwiazdy jak to gwiazdy, trochę na siebie kazały czekać. Po osiemnastu minutach obsówy pojawiły się pierwsze dymy... Dwie minuty później nastąpiło wyniesienie godła na szczyt naprawdę imponującej scenografii. Bezsprzecznie Rammstein posiada scenografię, która jest prawdziwym pomnikiem industrialu. Surowy monumentalizm, który odtąd będzie dla mnie punktem odniesienia.
Rozmach scenografii zaprojektowanej przez Floriana Wieder i jej atrakcje zasługują na osobny artykuł.
Zdawałem sobie sprawę, że Rammstein stał się zespołem snobistycznym. Przez co na ich koncertach można spodziewać się nadreprezentacji osób z kijem w dupie. Nieznających realiów, niepisanych reguł jakimi się rządzą tego typu wydarzenia. Jednak nigdy dotąd nie spotkałem się z sytuacją jaką poniżej postaram się przybliżyć.
Tuż przed rozpoczęciem koncertu stałem się świadkiem kuriozalnej sytuacji, jaka miała miejsce nieopodal mnie. Koncert uświetniło przybycie czwórki przedstawicieli rasy panów, odzianych w ciekawe koszulki z nadrukiem „Reisegruppe Schlesien” oraz charakterystyczną szwabską wroną (sic). W momencie gdy stanąłem obok jednego z nich, Übermensch od razu zaczął do mnie szprechać, że z nim są jeszcze inni, którym trzyma miejsce... zdziwiony stanąłem kilka centymetrów dalej. Rzeczywiście pozostali szybko dołączyli i zaczęli (jak domniemywam) wymieniać poglądy na temat bezczelności polskich świń, które nie schodzą kornie im z drogi i w dodatku mają czelność oddychania tym samym powietrzem. Dla reisegruppe atmosfera musiała się zrobić zbyt gęsta, jedna z aryjek o typowej germańskiej urodzie, z tyrolskimi warkoczykami musiała być wyjątkowo uczulona na otaczające ją zewsząd nieznośne tłumy untermenschów. Zaczęła sapać, sarkać, wywracać oczami, wreszcie niewytrzymała i ewakuowała się w stronę pomocy medycznej...
Szczęśliwie nie trzeba było jej cucić, czego nie mogę niestety powiedzieć o jednej z fanek, która chwilę później rzeczywiście zemdlała.
Wystartowali odpalając „Rammlied”, dość poprawne otwarcie koncertu. Till zjechał windą z rozświetloną od środka paszczęką. Jednak za prawdziwy start uznałbym „Links 2-3-4”, pod czas to którego Stadion Śląski zaczął obierać właściwy ekstatyczny kurs.
Sie wollen mein Herz am rechten Fleck doch
Seh ich dann nach unten weg
Da schlägt es links
Uwagę przykuwało przedrzeźnianie w sferze symbolicznej, czerwonych totalitaryzmów (przypomnę, że mistrzami nadidentyfikacji jest jedna z największych inspiracji Rammsteina - słoweński kolektyw Laibach. Ich ziomek filozof, marksista Slavoy Žižek niegdyś określił ów zabieg mianem „trawestowania chimery”). Także mocne logo na tle czerwieni spójnie korespondowały, z jasną deklaracją, że serca mają po lewej stronie.
Idealnie się złożyło, że tegoroczna odnoga stadionowej zbiegła się z jubileuszowym wydaniem Sehnsucht (1997). Przez co względem setu z 2019 roku uwzględniono o jeden więcej kawałek z przełomowego dla Rammstein krążka. Jeden ale za to jaki – „Bestrafe mich”. Stare dobre przeboje przeplatane były świeższymi kawałkami z dwóch ostatnich długorajów. Często stanowią one efektowne hołdy dla własnych muzycznych korzeni i tożsamości. Świadczyły o tym odniesienia do historii niemieckiej elektroniki / krautrocka czego dobrym przykładem (zwłaszcza pod kątem wizualnym stanowiło wykonanie „Deutschland” poprzedzony remixem, któremu towarzyszył taniec ledowych ludzików. Jest to chyba jeden z ostatnich tak mocnych utworów w trzydziestoletnim dorobku Rammsteina. Mimo wszystko jakoś tak dziwnie, gdy stadion w Polsce wtóruje niemieckiemu zespołowi drąc się Deutschland Über Alles (notabene w wigilię obchodów upamiętniających dziesiątki tysięcy poległych w Powstaniu Warszawskim) chociaż jeżeli zestawić to z faktem, że ten sam stadion, skandował przekaz ośmiu gwiazdek to przestaje to być takie ekstraordynaryjne...
Równie efektowny ale pod innym względem był „Mein Herz brennt” podczas którego Till dzierżył czerwoną flarę, która symbolizowała tytułowe płonące serce. Prosty jak diabli zabieg a jakże efektowny.
Mocnym punktem programu był „Puppe” – tym razem pod kątem towarzyszącemu wykonaniu niepokojącego performensu z dziecięcym wózkiem à la Dziecko Rosmary (1968).
Charakteryzacje i nieustające, (dosłownie) wielopoziomowe zapierające dech w piersi show nakręcały publiczność, której ujście znalazło dopiero w kulminacyjnych momentach koncertu, kiedy to zespół przechodził sam siebie.
Denn bist was du isst
Mowa o „Mein Teil” – mocno zryta, autentyczna historia aktu kanibalizmu (za przyzwoleniem zjadanego), która miała miejsce w Niemczech w 2001 roku. Została sprowadzona do groteski, przy okazji pokazując Iron Maiden, jak TO się robi - jak powinno wyglądać starcie z Eddiem przy użyciu pirotechniki. Piromański slapstickowy gag, w którym Till przebrany za kucharza/rzeźnika podejmuje próby podłożenia ognia pod kocioł, w celu ugotowania żywcem klawiszowca Flake'a.
Bodaj najbardziej spektakularna orgia ognia towarzyszyła jednemu z pierwszych prawdziwych killerów Rammsteina „Du hast” - nie bez przesady napiszę, że fajerwerki atakowały zewsząd niczym Himarsy a płomienie gorzały wokół stadionu.
Po „Sonne” zespół na chwilę się pożegnał, zszedł ze sceny i przemaszerował się przez korytarz życia rozdzielający płytę stadiony na dwie części – rzeczywiście przez cały koncert udało się zachować żelazną dyscyplinę. Dopiero przy drugich bisach zluzowano i prawe skrzydło płyty stadionowej wymieszało się z lewym.
Przedtem jednak na małej scenie niczym na kiosku wynurzonego okrętu podwodnego przy akompaniamencie Abélard zagrali pianinkową aranżację „Engel”, którą co gorsza wykastrowali z charakterystycznego gwizdanego motywu. Ogólnie pochwalam, że zespół odważa się eksperymentować i bawić własną twórczością ale można było zrobić to lepiej, stać Rammstein na więcej.
Początkowo pozornie przeciętne miejsce, pod koniec, niespodziewanie okazało się bardzo atrakcyjne. Po nietypowej wersji „Engel”, zagrali „Ausländer” podczas którego wykonali numer z pontonowym stagedivingiem.
Z pokładu pontonu gitarzysta Richard Kruspe rozdawał autografy. Po powrocie na główną scenę zespół cofnął się aż do debiutanckiego albumu, z którego zapodali swój pierwszy singiel pt. „Du riechst so gut”.
Ciekawostka w klipie wokalista nosi gogle, które pojawią się dziesięć lat później w obrazku do „Ohne Dich” i takim małym zbiegiem okoliczności następnym utworem była właśnie ta przejmująca ballada. Szkoda, że jak już Rammstein postanowił posmęcić to nie zdecydował się na tytułowy utwór z Mutter (2001), którego mi ostatecznie zabrakło.
Drugą porcję bisów otworzył toporny jak diabli, marszowy hymn zespołu, zamykający Herzeleid (1995) „Rammstein”. O ile absencję „Mutter” można wybaczyć, to skandalem byłoby gdyby nie zagrali „Ich will” – obok „Du hast” najbardziej reprezentatywny hicior, którym Rammstein podbił świat.
Pożegnali się „Adieu” z ostatniej płyty. Ciągnący się za wokalistą smród (domniemanego) obyczajowego skandalu (rzeczywiście repertuar został wykastrowany z sprośnych numerów), wraz z enigmatycznym wpisem gitarzysty, który pojawił się po zakończeniu trasy. Mnożą spekulację odnośnie przyszłości zespołu. Fani są zaniepokojeni możliwością rozpadu zespołu.
Są na szczycie, więc bez większej skazy mogą przejść do historii rocka ze statusem legendy. Jak dobrze to rozegrają (a jeżeli zamierzają pójść tą drogą, to z pewnością tak będzie) to mogą na tym ugrać bardzo dużo. A z czasem... jeszcze więcej na reunionach i jechaniu na niekończącej się nostalgii wzorem m.in. ziomków z Scorpions.
Rammstein to fenomen, jeden z nielicznych zespołów przełomu wieków, który zapisał się tak wyrazistymi zgłoskami w historii rocka. Spełnili marzenie takich wizjonerów jak Karlheinza Stockhausen i pod tym względem wypełniania misję krzewienia niemieckiej (pop)kultury z podniesionym czołem. Dawno pod tym względem przerośli swoich mistrzów takich jak: Kraftwerk, DAF, Die Krupps.
Uczestniczyłem w wybitnie zjawiskowym show. Najlepszym wizualnie koncercie obok KISS, Iron Maiden, AC/DC. Najbardziej szalone widowisko jakie dotychczas przeżyłem. Mam nadzieję, że to jednak nie jest koniec i Rammstein będzie igrał z ogniem na taką skalę przez kolejne trzydzieści lat.
Inne tematy w dziale Kultura