Tyle lat czekania żeby Rudy przyjechał do Polski w roli headlinera. Żeby zagrał pełnoskalową sztukę, aby, przeżyć wreszcie koncert Megadeth bez poczucia uwierającego niedosytu. Z perspektywy czasu warto było czekać, zwłaszcza, że powrócił do naszego kraju z świetnie przyjętą szesnastą płytą pt. The Sick, the Dying... and the Dead! (2022), świętując przy tym zacny jubileusz czterdziestolecia powołania do życia zespołu zaliczanego do Wielkiej Czwórki Thrash Metalu.
Dnia 23.07.2023 Katowicki Spodek został wzięty szturmem przez trzy zasłużone thrashowe załogi. Megadeth towarzyszyło doborowe towarzystwo: Sacred Reich z Phoenix stanu Arizona, i pochodzący z Essen, niezmordowani weterani teutońskiej szkoły Kreator.
Zastanawiałem się czy w całej tej antywojennej otoczce znajdzie się miejsce będą komentarze dotyczące wojny na Ukrainie... Przy całej antywojennej otoczce - przewijającej się w twórczości każdego z wyżej wymienionych składów, aż się prosiło o jakikolwiek komentarz. Odpowiedź niestety jest rozczarowująca - ów przekaz oczywiście był ale sprowadzony do komfortowego, pozbawionego kontekstu uniwersalnego ujęcia.
Sacred Reich
W wywiadzie udzielonym na łamach rockmetal.pl dowiedzieć się można m.in. O polskich korzeniach Phila Rinda. Frontman potwierdził to również podczas koncertu. Jego pradziadowie możliwe, że pochodzą właśnie z Katowic. Co ciekawe Sacred Reich towarzyszył Rudemu na trasie ostatni raz w 1986 roku.
Wreszcie wybrzmiało intro w postaci przeboju, starego dobrego Thin Lizzy: „The Boys are Back in Town”. Poprzedziło ono niestety najkrótszy (raptem trzy kwadranse), zarazem najbardziej surowy występ z pośród wszystkich występujących grup tego wieczora.
Zespół z Phoenix nadal promuje swój ostatni album z 2019 roku, który tylko przypomnę, był pierwszym albumem od 1996 roku!
Nie byłem w tym odosobniony - spragniony, wyczekiwałem z utęsknieniem na razy z debiutu i słusznie bardzo cenionej EPki Surf Nicaragua (1988) - to był rzeczywiście szczytowy moment, który został przypieczętowany płytą American Way (1990) - choć to już nie do końca było to...
Tyle historii skupmy się na obecnej kondycji weteranów thrashu, który wystąpił w następującym składzie: obok rzecz jasna lidera w osobie Phila Rinda (wokal/bas), wystąpili Wiley Arnett (gitara od 1986) Joey Radziwill (gitara - syn perkusisty , który przewinął się przez zespół. Urodzony w roku kiedy ukazała się czwarta płyta zespołu), sekcję rytmiczną uzupełnia perkusista Dave McClain (zastąpił w 1991 roku Grega Halla) - ten sam który niedługo po tym zasili Machine Head.
Mięsiste brzmienie z miejsca porwali Spodek, pewnie przesadzam ale to naprawdę był zespół, który aspirował do pierwszej ligi amerykańskiego thrashu. Tego prawdziwego nie plastikowego. Mimo, że niestety zespół niczym się nie wyróżnia, oprócz wzlotów również zaliczał upadki. Sacred Reich nie odznaczali się specjalnie techniką, intensywnością, szybkością, ot taki „zaangażowany” thrashyk skrojony do klubowych wojaży. Jednak dziś wygrywają swoją zwyczajnością i naturalnością brzmienia – zwłaszcza, że nie przybywa kapel z tak zacnym rodowodem.
Rozsądna mieszanka nowości z starym materiałem sprawiła, że godnie się spisali w roli rozgrzewaczy. Aczkolwiek szkoda, że wbrew nazwie trasy zespół nie został potraktowany na równi z dwoma pozostałymi zespołami.
Close your eyes and take a breath
Just sit and be yourself
Zaczęli od „Manifest Reality” z jak na razie ostatniego albumu Awakening (2019). Znacznie ciekawiej się zrobiło gdy przylutowali „One Nation” z Surf Nicaragua (1988) stare a nowe Sacred Reich dzieli jakościowa przepaść może nie diametralna ale jednak oldschool to oldschool. Mimo to środek setu wypełniały numery z wyżej wspomnianej płyty i rzeczywiście w warunkach koncertowych żarło to to całkiem przyzwoicie jednak naturalnie z utęsknieniem wyczekiwałem na utwory z pierwszych wydawnictw.
Doczekałem się druga część gigu oparta była na niemalże satysfakcjonującym przekroju z lat 87-93. Skandalem jest to, że z debiutu zagrali jeno „Death Squad”... Jak mogło zabraknąć równie (jeżeli nie lepszego) hymnu zespołu?! Cóż nie mamy wpływu na repertuaru więc cieszmy się z tego co zagrali.
Z American Way (1990) zapodali słusznie numer tytułowy i „Who's Blame” – czyli krótka ale treściwa jazda wypełniona szarpanymi riffami i modnymi partiami solowymi. Pomiędzy nimi wciśnięto tytułowy kawałek „Independence” z trzeciego długograja o takim samym tytule. Największą radochę jednak sprawili mi „Surf Nicaragua”, który zostawiono na sam (zdecydowanie przedwczesny) finał. Niestety nie końca udało się zachować zespołowi klimat jaki wykreowano w studio (a w tak charakterystycznych utworach takie niuanse są istotne dla odbioru ).
Po krótkiej analizie wyraźnie widać, że zagrali wyważoną mieszankę starego i nowego. Zwłaszcza że grali raptem 45 minut - nie ma co narzekać i mam nadzieję, że szybko wbiją z jakąś klubową traską po naszym kraju.
Kreator
Po Maidenowym przeboju „Run to the Hill” kurtyna opadła i obnażyła efektowną scenografię nawiązująca do piętnastej dużej płyty pt. Hate Über Alles (2022). Zaczęli utworem tytułowym, cóż to rzeczywiście niemiecki specjał. Kto jak kto ale Niemcy o totalnej nienawiści stosowanej wiedzą jak mało która nacja. W imię owej czystej nienawiści przeprowadzili blitzkrieg: zimny, sterylny, selektywny. Wspaniały, melodyjny, jedyny w swoim rodzaju, teutoński wpierdol.
Niemieckie komando pod dowództwem Milla Petrozzy i Ventora w Kattowitz raził publiczność przekrojem własnej twórczości (głównie z ostatnich lat). Jechali niezwykle równo i intensywnie, z charakterystycznym epickim sznytem, stanowiącym nieodłączny faktor dla współczesnego Kreatora.
Zresztą nieważne nowy - godnie kontynuujący dziedzictwo niemieckiej szkoły batożenia, czy stary wybitny (szczęśliwie znalazła się chwila na kilka wycieczek w stronę lat 80. i 90.) Kreator nie brał jeńców: dzięki precyzji i nieprzeciętnej skuteczności sonicznej masowej eksterminacji (genów nie oszukasz) - brawa zarówno dla perkusisty Ventora jak i nagłośnieniowców, którzy odwalili kawał dobrej roboty.
Jako drugi odpalili stary dobry „People of the Lie” z Coma of Soul (1990) albumu uznanego przez wielu za szczytowe osiągnięcie zespołu. Moim skromnym zdaniem na wyrost bo o ile faktycznie jest to jeden z najmocniejszych thrash metalowych albumów lat 90. to jednak znacznie lepsze rzeczy Kreator popełnił w drugiej połowie lat 80.
Najlepszym tego przykładem jest choćby EPka Flag of Hate (1986), z której zagrali oprócz tytułowego żywego kultu „Awakening of the Gods” – a raczej niestety jego wstęp, który posłużył jako wprowadzenie do „Enemy of God” – interesujący zabieg ale jednak szkoda, że nie zagrali go w całości.
Szczególnie ucieszyło mnie obecność w secie oczywistych szlagierów „Betrayer” ale i „Phobia”, do którego mam sentyment.
Z nowych rzeczy miłą niespodzianką było zapodanie nie albumowego singla opublikowanego w czasie Pandemii: „666 - World Divided”. Była to okazja do wspomnienia tego dziwnego czasu przez Milla Petrozzę. Jak już dotykamy kwestii nostalgicznych uniesień, to frontman Kreatora przypomniał o pierwszym koncercie w Polsce, który miał miejsce w właśnie w katowickim Spodku w 1988 roku na trzeciej edycji Metalmanii.
Złowroga scenografia totalitarne czerwone demony (przeszłości) niczym zmory nie dają o sobie zapomnieć i korespondowały z patosem, który charakteryzuje współczesną twórczość Kreatora. Jaskrawymi przykładami takowego stanu rzeczy są utwory takie jak: „Phantom Antichrist”, „Satan is Real” i najświeższy z nich „Strongest of the Strong”, który został zadedykowany katowickiej publiczności.
Time to raise your flag of hate, destroy the world is our only aim
To strike them down is the only way to make 'em dead
and make 'em pay
Podstawę programu zamknął wyczekiwany (nie tylko przez relacjonującego) jeden z flagowych utworów Kreatora: „Flag of Hate”, którego pierwotna wersja znalazła się na debiutanckim albumie Endless Pain (1985). Utwór poprzedziło tradycyjne machanie tytułowym sztandarem nienawiści – moim skromnym zdaniem mogliby więcej robić wycieczek w stronę własnych pierwocin ale nie narzekam Kreator takimi gigami dowodzi swej niepodważalnej pozycji w thrashowej ekstraklasie.
Na bis niedługo kazali na siebie czekać (ale to pewnie ze względu na organizacyjny reżim czasowy), dlatego nim zdążył opaść pył wojennej pożogi, podtrzymali infernalną temperaturę dorzucając do piekielnej palarni „Violent Revolution” i zostawiony na ostateczne rozwiązanie „Pleasure to Kill” – po tak bezlitosnym szturmie rzeczywiście nie było czego zbierać...
Megadeth
Po takiej rozgrzewce apetyty i oczekiwania sięgały zenitu. O to jak wypadnie Megadeth byłem spokojny a jednak ten koncert będę bardzo długo wspominał z autentycznym rozrzewnieniem.
Trzeba mieć niewyobrażalny tupet albo być Davem Mustainem, żeby otworzyć występ jedną z najmocniejszych głowic balistycznych z własnego przepastnego arsenału. Rudy słynący ze swej niepokorności tak właśnie uczynił, detonując w Spodku gitarową orgię zatytułowaną „Hangar 18”. Instrumentalnej perfekcji nie był wstanie zakłócić mocno przejaskrawione, komiksowe wizualizacje stanowiące głównie przegląd wizerunków maskotki zespołu - Vica Rattleheada (szkoda, że zamiast ujednolicić obraz, na poszczególnych ekranach powielano te same wizualizacje).
Megadeth zaskakiwał mnie tego wieczoru raz za razem, (jak dobrze, że przed koncertem nie studiowałem setlisty) wszak promują swoją ostatnią płytę a zagrali z niej raptem „We'll Be Back”.
Mając na uwadze dorodny artystyczny dorobek, bez przesadyzmu stwierdzam, że otrzymałem set swoich marzeń. Doskonale zróżnicowany pod kątem dramaturgii był Megadeth ekwilibrystyczny, rozpędzony ale i minimalistyczny i przebojowy, zadziorny i brudny ale i sentymentalny i łagodny - Megadeth we wszystkich odcieniach i smakach.
Mimo, że słucham zespołu od lat po raz pierwszy uświadomiłem sobie w pełni oczywistą oczywistość. Jasnym jest to, że na przestrzeni czterech dekad, Megadeth wyrobił sobie charakterystyczny styl. Dave Mustaine konsekwentnie robił wszystko żeby twórczość jego zespołu nie brzmiała jak Metallica (chyba nie muszę dodawać, że w te klocki lepszy jest Dave, który od ponad trzydziestu lat wciąga lewą dziurką wymuszone wypociny Metalliki).
Po „Hangar 18” przylutowali jeszcze większą dozą nieposkromionego kultu: „Wake Up Dead”, pod sceną (i nie tylko) autentycznie zawrzało. Od pierwszych mikrosekund uświadomienia sobie faktu, że Megadeth tego wieczoru będzie nonszalancko szastał (niemalże) wyłącznie najlepszymi płodami. To był literalny przegląd delikatesów. Jak trzeci zapodano przejmujący „In My Darkest Hour” – swoją drogą mocna mustainowa odpowiedź na „For Whom Bell Tolls”.
Nastąpił przeskok do początku XXI wieku, jedyny reprezentant The Worlds Need a Hero (2001) niestety nie okazała się powtórka z rozrywki pt. „Return to Hangar” ani „Moto Psycho” ale i tak nie wypada pogardzać „Dread and the Fugitive Mind” zważywszy na to, że dość niedawno (po dwudziestu latach) wrócił do repertuaru. Podobnym rarytasikiem jest utwór „Angry Again” z ścieżki dźwiękowej Bohater ostatniej akcji (1993). W wersji studyjnej wydawał mi się kiedyś przeciętny – w wydaniu koncertowym zdecydowanie zyskuje. Jeszcze milszym zaskoczeniem było dla mnie to jak przewartościował mi się utwór „Sweating Bullets” – kiedyś mnie może nie drażnił ale nie końca mi leżała konwencja w jakim jest utrzymany. Po latach przebój z Countdown to Extinction (1991) zyskał w moich uszach i sprawił mi wielką frajdę.
Jaki widać dotychczasowy set kręci się głównie wokół lat 90. Przełamano to dopiero w środku setu sięgając AŻ po po strzały z przedostatniej płyty Dystopia (2016) – tytułowy numer poprzedził „Conquer or Die!”. To w zasadzie był miły skok ku teraźniejszości, który podziałał otrzeźwiająco, przypominając, że trwa druga dekada XXI wieku. Szybko jednak Megadeth skręcił z powrotem w lata 90 serwując pierwszą tego wieczora balladę z prawdziwego zdarzenia – mowa o przebojowym „Trust” z Cryptic Writings (1997) – cóż skoro już Rudy tak bardzo musiał zahaczać o ten album to mógł chociaż zapodać „She Wolf”...
Pisząc już poważniej była to krótka przerwa przed prawdziwym gitarowym majstersztykiem zwanym „Tornado of Souls” – do pełni szczęścia brakowało tylko Martiego Friedmana na drugim wiośle, to nie jest znowuż odrealnione marzenie, niedawno w Japonii doszło do takiego występu po raz pierwszy od ponad dwóch dekad.
Był to tymczasowy zryw bowiem po nim zapodano ckliwą „A tout le monde”, pochodzącą z Youthanasia (1994), nagraną ponownie na United Abomination (2007), najpopularniejszą balladę jaką ma na koncie Megadeth (obok „Trust” stanowi lingwistyczny popis Rudego).
Tym sposobem dotrwaliśmy niestety do początku końca. Niemalże na finał sztuki sięgnęli po utwór z ostatniego albumu. Dave w zapowiedzi, nonszalancko wolał się upewnić czy „We'll Be Back” aby na pewno był pierwszym singlem pilotującym wydanie The Sick, the Dying... and the Dead! (2022).
Cóż mając tak bogaty dorobek fonograficzny można się zacząć w tym wszystkim gubić. Po tym jedynym prawdziwie świeżym mięsku zaczęło się ostatnie mega rozdanie jednych z najbardziej mocarnych kart w talii Rudego. Najbardziej minimalistyczny w dodatku prawdziwy przebój Rudego - „Symphony of Destruction”, który od pierwszego odsłuchu wżera się na stałe w płat skroniowy słuchacza.
Czym to przebić? Jest tylko jedna prawidłowa odpowiedź – „Peace Sells” przy którym trudno nie zdzierać gardła. Był by to punkt kulminacyjny koncertu... gdyby nie to, że wystartowali „Hangarem 18”... wykonanie uświetniło (wzorem Eddiego) wtargnięcie na scenie samego Vica Rattleheada.
Przyszedł czas bisów i zagrano najstarszy tego wieczora utwór – „The Mehanix” czyli wysokooktanowa wersja „The Four Horseman”. Zwieńczenie stanowił iście megatonowy wstrząs, niezmiennie aktualnego „Holy Wars... The Punishment Due” jak zaczęli tak skończyli – tym co najlepsze z jednego z pomników gatunku Rust in Peace (1990).
Długo będę pamiętał ten koncert, za bliski ideału set, wyborne nagłośnienie – słowem całokształt pozwalający na obcowanie z potrójną dawką starej szkoły thrashu w satysfakcjonujący sposób. Od początku do końca.
Ignacy J. Krzemiński
Inne tematy w dziale Kultura