13 i 14.06 odbyły się dwa koncerty Iron Maiden. Miały one miejsce w wypełnionej po brzegi krakowskiej Tauron Arenie. Niniejsza relacja poświęcona jest pierwszemu z nich.
The Raven Age
Tuż przed premierą trzeciego albumu zespół, w którym udziela się latorośl Steve’a Harrisa – Georga, rozgrzewa publiczność w trakcie wyjątkowej trasy Iron Maiden: The Future Past.
Po akustycznie brzdąkającym intro wreszcie zaczęło się solidnie instrumentalnie zagęszczać. Zespół wystartował prezentując przedpremierowo materiał z wspomnianej nadchodzącej płyty: Blood Omen (2023).
To co zespół sobą reprezentuje to szycie melodyjne (nierzadko przesadnie) i do przodu. Ewidentnie wyczuwalne jest ironowe DNA jednak podane w mocno uwspółcześniony sposób.
The Raven Age lubuje się w naprzemiennym pitu pitu sukcesywnie rozpędzanego do konkretniejszej galopki. Dobrym tego przykładem jest nowy singiel zatytułowany „Forgive & Forget”. Niby brytyjski zespół a brzmi jak amerykański. Czyste, nastolatkowe wokalizy Matta Jamesa przełamywane są gniewnym quasi growlem. Wypisz wymaluj ścieżka dźwiękowa do bijatyk z serii Soul Calibur lub Dead or Alive. Takie młodzieżowe, collegowe, metalcorowe pitolenie.
Jak się rozkręcają gitarzyści i mają możliwość pohasać w bardziej rozbudowanych utworach to jest to nawet całkiem sympatyczne, zwłaszcza pod kątem partii solowych. Pod względem instrumentalnym większych zastrzeżeń nie mam – kategorycznie wokalista do odstrzału.
W kawałkach z Conspiracy (2019) - drugiej (pierwszej z obecnym wokalistą): „Seventh Heaven” mamy do czynienia z dość dobrą jazdą gdyby nie ta nieszczęsna młodzieżowo cukierkowa maniera wokalna rodem z czołówek anime. Gdyby nie to, byłoby zaprawdę sympatycznie. Jednak pierwsze rzędy pod sceną wtórowały Mattowi w machaniu rączkami, widocznie się podobało.
Nie zabrakło angażowania publiczności w utworze „Grave of the Fireflies” – prosta a efektowna zabawa wykorzystująca fakt, że i tak spory odsetek dzierży w dłoni komórkę (tak autor również choć czymś innym jest to umotywowane). Duża część zgromadzonych pozytywnie odpowiedział na wezwanie wokalisty i autentycznie rozbłysły ledowymi świetlikami.
Choć spodziewałem się czegoś więcej, jako niezobowiązujący rozgrzewacz The Raven Age spełniło swoją rolę.
Iron Maiden
Na wstępie podzielę się jedynym żalem jaki miałem. Nie dotyczy on nawet tego wydarzenia a faktu, że wraz z startującą trasą, za pośrednictwem oficjalnego profilu zespołu na facebooku, bombardowano obserwujących tytułami utworów, które są wykonywane na obecnej trasie. Według nie tylko mnie (zwłaszcza w jednym, konkretnym przypadku) zepsuło to niespodziankę.
Można być wielokrotnym uczestnikiem koncertu Iron Maiden, ale gdy zwyczajowo wybrzmiewa „Doctor, Doctor”: UFO krążenie krwi w żyłach znacznie przyspiesza, zaczyna się ostateczna faza oczekiwania.
Gdy usłyszałem muzyczny motyw Vangelisa, z końcowych napisów ekranizacji Łowcy androidów (1982) byłem już w przedbiegach poskładany. Doskonały zabieg nadający kontekst trasy The Future Past. Idealnie nastrajający temat do repertuaru, z jakim tuzy NWOBHM nawiedziły dawną stolicę Polaków.
Przyznać się muszę, że mając w pamięci rozmach trasy Legacy of the Beast moje p i e r w s z e wrażenie były na pograniczu rozczarowania… scenografia była dość taka sobie, a widowisko oparte głównie na wizualizacjach (skądinąd wybornych). Szybko jednak rozsądek zatriumfował i kazał skierować percepcję na istotę rzeczy – zespół. Konkretnie jego niewyczerpane zasoby scenicznej witalności. Mimo, że nie pierwszy raz widziałem Iron Maiden na żywo to nadal mnie potrafią zaskakiwać.
Jak już zdążyłem nadmienić jest to bardzo nietypowa trasa łącząca przedstawienie materiału z najnowszej płyty z trasą historyczną. Tym razem sekstet skupił się głównie na dwóch albumach ostatnim Senjutsu (2021) i powrotem do przyszłości tj. przeszłości, sięgającej albumu Somewhere in Time (1986). Dzięki temu odkurzono (aż dziw bierze) utwory nie grane od 1987 roku (!) Co najlepsze zagrali aż pięć z ośmiu utworów z szóstego długogrającego krążka.
Od wielu lat fani czekali na trasę nawiązującą do powyższego albumu Iron Maiden. Tematycznie udało się to zgrać się to z Senjutsu (2021), na którym znalazł się kawałek „Time Machine”, który lepiej nie mógł się wpisać w koncept repertuarowej podróży w czasie.
Stylówa Bruca od razu przywiodła na myśl konwencję cyberpunku oraz bezbłędną kreację Christophera Loyda w roli Emmeta Browna z Powrotu do przyszłości (1985) – wokaliście brakło jedynie rozczochranej siwej czupryny. Zaprawdę dziwuje mnie obecna trasa (pozytywnie) nie sądziłem, że Iron Maiden mnie może aż tak zaskoczyć.
To był set pisany z fantazją dla wieloletnich fanów, nawet jak na pół historyczną trasę odważny - szalenie jak wspomniany filmowy naukowiec. Zaczęli od „Caught Somwhere in Time”, który wraz z „Stranger in a Strange Land” stanowił wspaniały początek muzycznej podróży w czasie. Choć nie przez wszystkich fanów równie doceniany, dla mnie to razem z Seventh Son of the Seventh Son (1987) są to nagrania z szczytowego okresu Iron Maiden.
Dojrzałe ponadczasowe melodie, dalekie od przesłodzonego banału. Choć i wówczas Brytyjczykom takowe się zdarzały jak do bólu amerykański „Can I Play With Madness?”, który okazał (nie)szczęśliwie jedynym szlagierem tego typu, zapodanym tego wieczora.
Tak pyszny początek podgrzewany został przez pierwszy singiel promujący ostatni album – „The Writing on the Wall”. Jak nietrudno zauważyć słowem kluczem dla tejże trasy jest zagadnienie czasu.
Co osobiście bardzo mnie cieszyło przebojów było mniej niż się spodziewałem. Nie jestem pewien, czy intencjonalnie ale zespół obnażył swoje bardziej artystycznie wyrafinowany, żeby nie napisać progresywne oblicze. Wreszcie troje wioślarzy w składzie znalazło swoje uzasadnienie, to była istna gitarowa, heavy metalowa, symfonia.
I am not a number
I am a free man!
Jednym z większych niespodzianek był „The Prisoner” poprzedzony filmowym wprowadzeniem – aż trudno to uwierzyć, ale jest to jedyny reprezentant The Number of the Beast (1982) grany na tej trasie (sic). W dodatku wykonywany po raz pierwszy raz od niespełna dekady.
Oczywiście doszło do kolejnej odsłony pojedynku z Eddiem - decydujące starcie miało miejsce podczas przepełnionym tęsknotą ale i optymizmem „Heaven Can Wait”. Tym razem futurystyczne wcielenie Eddiego z okładki Somewhere in Time (1996) ostrzeliwane było przez wokalistę obsługującego działko wielkiego kalibru.
Niestety oznaczało to, że zaczęliśmy nieuchronnie zbliżać się do finału. Ulżono wszystkim wyposzczonym i spragnionym hiciorów standardem pt. „Fear of the Dark” – aż trudno uwierzyć, że ten kawałek ma już ponad trzydzieści lat! Przebojowi towarzyszyła adekwatna - przez to jedna z najlepszych wizualizacji i kreacji wokalisty towarzysząca widowisku. Bruce przedzierał się przez nieprzenikniony, klaustrofobiczny mrok lasu. Kniei nasyconej dojmującą grozą. Spotęgowaną wybujałą wyobraźnią przelęknionego samą koncepcją samotności w ciemności. Podstawa programu zwyczajowo zamknięta została hymnem „Iron Maiden”. Najprostszym, krótkim i zwartym heavy metalowym strzałem.
Wspomniana wyżej gitarowa symfoniczność najbardziej odczuwalna była głównie za sprawą obecności rozbudowanych ironowych muzycznych opowieści. Z ukoronowaniem w postaci nigdy wcześniej wykonanego, wymarzonego przez kolejne pokolenia fanów kawałka „Alexander the Great” – czysta epicka doskonałość pod każdym względem. Trudno uwierzyć, że zespół nie uwzględniał takiej perły w własnym repertuarze.
Jak już jesteśmy w kwestii dłuższych utworów, innym cymesem okazał się „Death of the Celts”, w zapowiedzi wyczuwalne były aluzje do wojny na Ukrainie – Bruce nieraz, między słowami nawiązywał do wojny podkreślając również dziejową rolę Polski w walce z ruską barbarią.
Wrzucenie na bis kawałka z Senjutsu (2021) okazało się strzałem w dziesiątkę. Mowa o ostatnim z tak epickim rozmachem utworze tego wieczoru: „Hell on Earth”. Wspierany przez efektownie synchronizowaną pirotechniką tworzył wspaniałą (post)apokaliptyczną atmosferę, czyste, zabójczo dobre Iron Maiden.
To potwierdza, że najświeższe utwory trzymają poziom, co prawda zdarzają się - może nie dłużyzny, ale troszkę jednak zbyt przerośnięte utwory, które po przycięciu zyskać mogłyby na dynamice. Jak wiadomo nie od dziś, jest to przypadłość dotykająca zespół, już od dobrych dwudziestu lat… Oni już chyba inaczej nie potrafią i są niereformowalni (choć łudzę się, że jeszcze uda im się fanów zaskoczyć).
W obecnej sytuacji geopolitycznej, wprost nie mogło zabraknąć traktującym o Wojnie krymskiej pieśni „The Trooper”. Był to jeden z nielicznych sztandarowych utworów w secie, ale to naprawdę nie rzutowało na całokształt, wręcz stanowiło to sile i atrakcyjności, która sprawiła, że trasa ta będzie długo wspominana.
Tak mnie zahipnotyzowali dotychczasowym programem, że nie zorientowałem się, że zabrakło największego przeboju z szóstego albumu, „Wasted Years”, który pozostawili na sam koniec. Jeden z moich ulubionych gitarowych riffów, który określiłbym mianem przejmująco retro futurystycznym. Rozedrgany bas Steva Harrisa - tam gdzie powinien być podkreślony, rzeczywiście wybrzmiewał (oczywiście nie tylko w tym kawałku), stanowiąc dla mnie najlepsze świadectwo nagłośnienia całokształtu. Przez to, że był zagrany jako ostatni, zespół pokusił się o rozbudowanie tego majstersztyku.
Na koniec wokalista pożegnał się wolkańskim salutem - życząc wszystkim zgromadzonym aby żyli długo i pomyślnie.
Tak dobiegł do końca pierwszy z dwóch w Polsce bajecznych koncertów Wyjątkowa trasa ze względu na bardzo nieoczywisty program, który na taką salę może się prędko nie powtórzyć
Up the Irons!
Ignacy J. Krzemiński
Inne tematy w dziale Kultura