Pierw mówili o płycie pogrzebowej, uczciwej trasie po kraju, która została tak przesunięta, że nigdy nie doszła do skutku. Ostatecznie szumne plany (oprócz płyty rzecz jasna) sprowadzono do jednego koncertu w macierzy, gdzie wszystko się zaczęło w Katowicach w do bólu kameralnej Katofonii. Odbyło się to ponure spotkanie w wigilię Dziadów.
Jakby tego było mało połamał się basista Marcin 'Stasiu' Łyźniak... przez co nie mógł brać czynnego udziału w ostatnim koncercie. Na otarcie łez zespół zadbał o zastępstwo, najlepsze z możliwych w postaci Łukasza 'Peo' Pomietło, który szarpał grube struny na dwóch pierwszych albumach długogrających. Już na wstępie wyrazić muszę podziw dla Peo za to, że w dość krótkim czasie ogarnął tak obszerny materiał radząc sobie znakomicie. Niezależnie od tego czy wykonywali utwory z płyt na których basista maczał palce, czy z późniejszych wydawnictw, z którymi nie miał do czynienia - a te stanowiły zdecydowaną większość. Miłym prezentem, zgodnie z zapowiedzią, było dołączenie do biletu splitu dzielonego z Palm Desert pt. Rusted Into Oblivion (2016) - także zespół rzeczywiście przeprowadził czystki na wszelkim polu...
Death Denied
W stypie brał udział gość specjalny, południową duszą pokrewny łódzki Death Denied, z którym nie raz J.D.O. dzielił (nie tylko) sceniczne deski. Łodzianie przybyli promować swoją trzecią płytę, grając zarówno nowości jak i garść starych pieśni.
Ubolewam nad tym wielce, niestety spóźniłem się i załapałem się dopiero na „Lesser Daemons”. Co mnie zdziwiło i zastanawiało czy to atmosfera pożegnalnego koncertu czy też przytłaczającej kameralności obiektu, która nie pozwalała na zbytnie rozprostowanie skrzydeł ale początkowo było troszkę drętwawo. Tak jakby ludziska nie do końca wiedzieli po co przyszli. Death Denied (zwłaszcza Tasior) robili co mogli aby rozruszać skostniałe towarzystwo aby choć na chwilę zawiesić „żałobną” atmosferę.
To co rzucało się w uszy to zbyt schowane wiosła Tasiora i Kiemona na rzecz za mocno wysuniętej perkusji Wici. Mimo tego drobnego mankamentu repertuar z Through Waters, Through Flames (2022) brzmieniowo, w warunkach scenicznych zyskiwał (np.„The Machine” - świetnie odegrany efekt przemysłowego kucia przez perkusistę). Nie wspominając o dobrze ogranych, sprawdzonych tematach jak np. „The Morning After” z pierwszej płyty - link Na żywca zespół wypadł pozytywnie, zrobili swoje ale zagrali skandalicznie zbyt krótko - niezależnie od tego, że 1/3 występu przegapiłem. Jak to mówią nic straconego, mam nadzieję, że wkrótce uda mi się załapać na koncert.
J.D. Overdrive: WHEN THE RIDE IS OVER - THE FINAL SHOW
Punktualnie wprowadzono na salony statyw z obowiązkowa maskotką zespołu czaszką.
Skład nie mógł być bardziej gotowy: gitarzysta Stempel (witany banerami z sprzecznymi komunikatami wyrażającymi zarówno niechęć jak i uwielbienie) perkusista Joorek, jak na skromnego basistę przystało, przyczajony za winklem stał Peo. Oczywiście wszyscy musieli czekać na wokalistę zwanego Susłem, który się krzątał w tę i we w tę...
Wreszcie zaczęło się, zaśpiewali swój łabędzi śpiew...
Atmosfera zrezygnowania, niecierpliwości, trochę jak u Cioci na imieninach... nie wiem na ile to było upozorowane, a na ile odzwierciedla faktyczny stan emocjonalny zespołu?
Również w przypadku występu J.D.O. nie obyło się bez brzmieniowych wpadek. Wiosło Stempla ginęło w morzu sekcji rytmicznej - co nie zawsze było takie złe - w pewnym momencie bas Peo był tak wysunięty, że odniosłem wrażenie, jakby wykonywał partię solową a była to regularna gra urozmaicona klangiem.
To rzeczywiście nie był standardowy występ J.D. Overdrive, zabrakło inter (zwłaszcza wstawek z Billem Hicksem którego oblicze zdobi plakat i bilety - chociaż każdy fan je już tyle razy słyszał, że nikt nawet się nie zorientował - wybrzmiewa ono w naszych biednych głowach).
Za to zwyczajowo narzekać nie można było na brak Susłowych sucharów i charakterystycznej ekspresji (zwłaszcza bogatej mimiki wokalisty). Dominowała surowizna, zero gry świateł, przywitali się, zagrali co mieli zagrać i koniec, bez żadnego pompatycznego zadęcia i rozdzierania szat.
A zagrali zgodnie z obietnicą wyjątkowy, bardzo obfity set obejmujący całość dorobku twórczego. Położono nacisk rzecz jasna na nagrobkową płytę Funeral Celebration (2021), którą może jeszcze w niedalekiej przyszłości planuję zrecenzować - bo jest to lepszy album niż Wendigo (2017).
Suseł co rusz narzekał, że przesadzili z ilością kawałków i sprawiał wrażenie, jakby w głębi duszy rzeczywiście mi ulżyło że jednak pożegnanie z fanami ograniczyło się do jednego koncertu. Zagrali osiemnaście kawałków, całość zamknęła się w dziewięćdziesięciu minutach, jak już wspomniałem najszerzej reprezentowany był ostatni album i numerami z niego rozpoczęli ceremoniał pogrzebowy. Na pierwszy ogień rzucili okrutnie gęstym „The Ferrymen Cometh”, dobrze chwyciło, patrzyli czy równo puchnie i poprawili równie mocnym ciosem pt. „Old Dog, Old Tricks”. Żeby nie było takie wszystko poukładane przemycono promujący kawałek z Wendigo (2017) - energetyczny, przebojowy „New Blood". I taka właściwie była dynamika tego funeralnego spędu. Ponure, walce, przesiąknięte mięsistymi żałobnymi tonami, co rusz przełamywano bardziej ekspresyjnym, rytmicznym grzaniem.
Jak patrzę na te setlistę to was nienawidzę...
Rzekł Suseł pół żartem pół serio. Chyba zespół ma awersję do własnego debiutu bo zagrali raptem „Stoned to Death”, który ukazał się jeszcze wcześniej na EPce. Szkoda bo nie tylko ja czekałem na „Ballbreaker”. Jak już eksploatuje wątek kręcenia nosem, to niezrozumiała dla mnie jest absencja zwłaszcza kawałka „Come Full Circle”, który również znalazł się na Pure Concentrated Evil (2008) w dodatku doczekał się remake na Funeral Celebration (2021) - przecież to była jak się okazuje jedyna niepowtarzalna okazja aby móc oddać się dozie nostalgii, zatoczyć tytułowe historyczne koło.
So when you cross that line
Just remember she's there on your side
There's more than meets the eye
But we were never a part of any fucking grand design
Niemniej uważam, że to był bliski ideału koncert, prócz powyższych zabrakło mi jeszcze mocarnego „Shadow of the Beast” z dwójki - tym mogliby w sumie skończyć. Wybór padł jednak na równie przegniły kawał steka - ponad dziesięciominutowy, epicki „The Kindest of Death" z albumu o takim samym tytule. Wspaniałe zwieńczenie sztuki jak i całokształtu działalności zespołu.
Po 21:00 Były niewybredne żarty z tzw. „godziny papieskiej”, ktoś zaintonował „Barkę”... chciał, nie chciał wpisało się to w całokształt poziomu żartu jakim operował frontman dogorywającego bandu.
W tym miejscu można parę słów poświęcić ogólnej atmosferze koncertu. Było luzacko, swojsko, bez większych szaleństw, kto chciał to się przy scenie bawił (z braku warunków ograniczało się to do dość statecznych pląsów). Była wspomniana plakatowa „adoracja" wioślarza a nawet pokraczna imitacja kankana. Zdając sobie sprawę, że może przesadzam - czyniąc to tylko aby najbardziej wyrazić swoje odczucia i przemyślenia - całość dla mnie miała znamiona upublicznionej próby zespołu - czegoś w gruncie rzeczy wyjątkowego i wewnątrz zespołu „intymnego”. Odartego z showmaństwa występu dla najwierniejszych fanów.
Zgodnie z obietnicą wiele wypraw „wehikułem czasu” po każdym z albumów, choć ewidentnie faworyzowane były dwa przedostatnie albumy. Jak na mimo wszystko przekrojowy repertuar nie zapomniano o splicie, wybrano z Rusted to Oblivion (2016) utwór „Secrets” co stanowiło przyjemne orzeźwienie.
Przyznać muszę, że o ile nie do końca weszła mi przedostatnia płyta z 2017r. studyjnie, tak już koncertowo ów materiał zyskał w moich uszach - zwłaszcza otwieracz „The Creature is Alive” czy „Protectors of All That Is Evil”. Jednak największą radochę (w dodatku nie tylko mnie) sprawili wykonaniem sprawdzonych szlagierów „The Revelation” i „Funeral Stopper” i przede wszystkim konkretnie bujający „Standing Tall” z Fortune Favors the Brave (2013) - czyli stary dobry J.D. coś tam, kiedy to się im chciało grać, nagrywać... a nie to co teraz, gdy toczy ich przedwczesna impotencja, niemoc, marazm, słowem - starość.
To smutne że zespół, który na bazie tak niszowej stylistyki potrafił znaleźć swoje brzmienie, stać się rozpoznawalna ekipą na krajowym poletku i nagle odwieszają gitarę na kołku.
Tak, wiem, słyszałem o logistycznych powodach, zwyczajnym brakiem czasu, skoro od jakiegoś czasu poszczególnych członków tak nosiło że się dwoili i troili żeby wszystkie projekty pochylać. Po pogrzebaniu J. D. Overdrive z pewnością wyłuskują kapkę więcej czasu... Żarty żartami, najgorszym wyjściem byłoby ciągnąć to wszystko na siłę, klepać co raz słabsze płyty, odbębniać koncerty byle było. W pewnym sensie J.D. Overdrive odchodzi w chwale, nagrali pięć równych płyt (do których zawsze można powrócić) mimo, że posiadają wspólny mianownik, to jednak każda posiada swoisty charakter.
W Katowicach zaczęli w Katowicach skończyli. Mimo że strasznie zarzekają się że to koniec, wydaje mi się że w podobnym składzie J.D. Overdrive, lub pod zmienionym szyldem jeszcze wstanie z grobu i popłyną jeszcze southernowe dźwięki.
Abstrahując od wszelkich powodów dlaczego J.D.O. wyzionął ducha tak szybko - mam nadzieję, że jeszcze kiedyś skuszą się na choćby jeden reunion.
Drzewiej to było... nieubłaganego czasu nie oszukasz...
Ignacy J. Krzemiński
Inne tematy w dziale Kultura