W chorzowskiej Leśniczówce 26.08.2022 zaczęło się dobijanie lata. Dzień ten w tradycji słowiańskiej znany jako dożynki, święto plonów przypadał w okresie równonocy jesiennej. Obecnie stało się to delikatnie mówiąc ruchomym okresem „świątecznym”. Zakończenie żniw stanowi doskonały marketingowy pretekst do organizowania mało ludowych imprez - również w miastach dla osób, które z wsią mają tyle wspólnego, że ewentualnie konsumują płody rolne. Tak się utarło, że pożeniono ów okres ze zwieńczeniem festiwalowego sezonu i przeniesieniem koncertów do zamkniętych hal i klubów.
Krótka trasa Summer Bloody Summer wpisała się w ów trend. W ramach niej cztery znane i lubiane ekipy sobie pohałasowały.
Dobór a zwłaszcza kolejność występowania zespołów był delikatnie rzecz ujmując kontrowersyjny. O ile kolejność trzech pierwszych, zasłużonych reprezentantów polskiej ekstremy Summer Bloody Summer jest logiczna tak już doprowadzenie do sytuacji, że Hunter wychodzi po ognistym pogromie jaki zgotował Vader było nieodpowiedzialne. Choć z finansowego punktu widzenia pewnie sens to jakiś miało. Generalizując publiczność festiwalu dzieliła się na tych co przyszła na Vader lub na Hunter i na pierwszy rzut oka były to zupełnie dwie różne zbieraniny fanów.
Twe niemoce
Jako pierwsi do walki pod sceną zagrzewała mieszanka krakowska black/death/groove/industrial metalu zwana Thy Disease. Mimo ponad dwudziestoletniego stażu nadal brzmią świeżo - zwłaszcza w warunkach koncertowych muzyka dzielnie się broni. Znany z tego, że nagrali cover Madonny na debiucie (wpisując się w ówczesny trend na niecodzienne przeróbki). Mechaniczne, techniczne rytmy muśnięte zwichrowaną elektroniką, która najczęściej brutalnie wyrywa z solidnego groove. Grupa od lat posiada wypracowany styl, twórczość krakowskiego zespołu przesiąknięta jest ciężką dystopijną atmosferą - posiadają na koncie interesujące konceptualne albumy podejmujące taką tematykę.
Nadal promują swoje ostatnie dzieło pt. Transhumanism (2019) mimo to postawili na set po jednym z każdej z siedmiu płyt tak jakby po pandemicznej przerwie chcieli przypomnieć o sobie i własnej twórczości.
Zaczęli od apokaliptycznego „Earth Will Shake...” z Rat Age (Sworn Kinds Final Verses) (2006), dobry wybór na rozruch choć początkowo zebrana tłuszcza reagowała niemrawo - przez chwilę miałem wrażenie, że Syrusa peszy taki stan rzeczy. Z każdym kolejnym kawałkiem było co raz lepiej, rozkojarzeni słuchacze zaczęli skupiać się na tym co się dzieje na scenie.
Z ostatniej płyty zagrali „Bloody Treatment”, po czym dokonali brutalnego przeskoku w czasie o dwadzieścia lat do tyłu - do pierwszego albumu zatytułowanego Devilish Act of Creation (2001). Prezentując „Crashing the Soul” z okresu konwencjonalnego blackened death metalu z początku wieku, świetnie zobrazowali własną ewolucję stylu. Ku uciesze pamiętających początki zespołu zagrali jeszcze „Ultimate Reign” z Cold Skin Obsession (2002). Po krzepiącej dawce nostalgii nastąpił powrót do dojrzałego, hybrydowego, zindustrializowanego okresu działalności z płyt Anshur-Za (2009), Costumes of Technocracy (2014).
Skończyli godnie miażdżącym „Dissected God” z Neurotic World of Guilt (2004). Przemysłowa połamana rytmika przyczernionego death metalu. Zgrzytliwa ekstrema z okazjonalnymi syntetycznymi, odhumanizowanymi, elektronicznymi pasażami bardzo dobrze żarła i szkoda, że skończyło się to na tak szybkim i zbyt krótkim seciku. Pozostawiając wrażenie sporego niedosytu - dopiero co zaobserwowano przejawy życia pod sceną a już było po wszystkim...
Nienawiść
Ci to mieli pomysł na nazwę - mimo, że anglojęzyczna to od lat stanowi jedno z najczęściej przewijających się słów w mediach, czy ogólnie życiu. Efekt byłby jeszcze lepszy, gdyby zastosowali to ohydne spolszczenie hejt.
Stołeczni blackened death metalowi weterani zadbali o klimatyczną oprawę - nieco rozbudowaną od tej, którą widziałem wiosną na klubowym koncercie, kiedy to najechali śląską ziemię u boku Davida Vincenta.
W porównaniu do Hate, Thy Disease grali bardziej surowo a wokalista zachowywał się na scenie w myśl czegoś na kształt postapokaliptycznego, kontrolowanego chaosu. Horda Adama Pierwszego Grzesznika ma postawę dumną, podniosłą w swej stateczności. Wizerunek dopracowany, rasowy corpse paiting razem z bojowym rynsztunkiem. Całości dopełniają świetnie wykonane elementy scenografii.
Manifestacja nienawiści zaczęła się od rytualnego rytmu wybijanego przez perkusistę Nar SIla. Bardzo ciekawy zagrzewający do walki wstęp. Set był bardzo podobny do tego z lutego, zespół promuje dwunasty album pt. Rugia (2021) i choć wtedy Hate grał koncert klubowy to pod kątem brzmienia, korzystniej przez swą organiczność wypadł na otwartym powietrzu. Jak wspomniałem repertuar skupia się na ostatnich płytach, jest to najlepsza wizytówka twórczej kondycji zespołu. Wzorcowy uczerniony death metal - w te klocki Polska jest jednym z wiodących scen a Hate należy do ścisłej czołówki eksportowego bluźnierczego ekstremizmu. Po trasie z Vader, wraz z krysiukową БАТЮШКА pielgrzymuje po USA.
Zdecydowanie lepsze przyjęcie, większa aktywność pod sceną i rosnąca frekwencja. Widać było i słychać fanów, którzy wiedzieli po co przyszli już od pierwszych sekund „The Wolf Queen”, z entuzjazmem przyjmowano kawałki z Erebos (2010): zarówno utwór tytułowy jak i zamykający owe płyciwo „Luminous Horizon”.
Mimo, że drugi raz widziałem Hate występujący z tym programem, to bawiłem się bardzo dobrze, technicznie (zwłaszcza perkusista należy do młodego pokolenia wymiataczy) i brzmieniowo pozamiatali towarzystwo.
Thy Disease i Hate były bardzo podobnie nagłośnione, poruszają się też w dość zbliżonej stylistyce dzięki czemu można było uczciwie porównać jak oba zespoły wypadają w warunkach bojowych. Oba idealnie dobrane na rozruch przed najlepszym koncertem tego wieczora. Tuż po Hate ktoś zaczepiał zgromadzonych pod sceną pytaniami w stylu - przyjechałeś na Huntera? Bo jak na Huntera to do tyłu. W sumie było to zbędne zatłoczyło się od osób, które głównie przybyły na Vader.
Ojciec
Niedługo przed rozpoczęciem w tle leciało dużo standardów muzyki metalowej ale największe emocje wzbudził „Ace of Spades” - z godnie wyryczanymi refrenami przez publiczność co raz liczniej gromadzącej się pod sceną. Jako bezpośrednio intro poleciał subtelnie zremiksowany temat z Stawki większej niż życie (1968).
Szacun zwłaszcza dla gościa o kulach, który uwieszony na barierkach przetrwał całą batalię.
To już był mój trzeci koncert Vader w tym roku, drugi na wolnym powietrzu. Niby wciąż w ramach świętowania jubileuszu drugiej płyty długogrającej De Profundis (1995) a jednak każdy z gigów był inny. Za każdym razem wypadali równie obłędnie. Ze względu na set jaki Vader prezentował na krajowej mini trasie Summer Bloody Summer 2022, traktować ją należy jako preludium dla Final Declaration Northern Tour 2022, gdzie teatr wojenny przeniósł Vader wraz z Thy Disease i Hate na tereny regionu bałtyckiego. Była to już bardziej festiwalowa mieszanka tego co olsztyński death metalowy standard ma najlepszego w swym arsenale.
We're marching on
To the grave
Druzgocący atak na kręgi szyjne w postaci „Vicious Circle”, to rzeczywiście idealny utwór na start, jako drugi odpalono „Triumph of Death” z Tibi et Igni (2014) co stanowi pożądane odświeżenie setu. Z De Profundis (1995) ostatecznie zagrano jedynie trzy utwory, które i tak stanowią żelazny trzon repertuaru: „Silent Empire”, „Blood of Kingu” i „Sothis” - death metalowa esencja, która w wydaniu koncertowym nigdy nie bierze jeńców i w swej klasie jest bezkonkurencyjna.
O Ancient Ones!
Gods of the Night!
AZABUA!
IAK SAKKAK!
KUTULU!
NINNGHIZHIDDA!
O Bright One, GIBIL!
O Warrior, IRRA!
Seven Stars of Seven Powers!
Ever-Shining Star of the North!
SIRIUS!
DRACONIS!
CAPRICORNUS!
Wspomnieć należy, że „Sothis” poprzedzony został inkantacją „Hymn to the Ancient Ones” jak na EPce Sothis (1994) - idealne dysonansowy wstęp do gargantuicznego pasażu.
Bywalcy koncertów z ostatnich dwóch lat dziwi obecność dwóch pierwszych kawałków z Solitude in Madness (2020) czyli „Shock and Awe” i „Into Oblivion”, które niewiele ustępują starszemu materiałowi stanowiąc treściwe wypełnienie.
Dziedzictwo zła
Przelewa się jak mroczna rzeka
Unosi strach
Unosi piekielny zew
Na śląskiej ziemi, w pobliżu świeżo odsłoniętego (niestety), pokracznego pomnika Romana Kostrzewskiego (miało ono miejsce 20.08) nie mogła nie wybrzmieć zbrutalizowana, death thrashowa wersja „Wyroczni” - fakt, że utwór ten grany jest na każdym koncercie Vader od śmierci Romka oraz to, że Peter zakłada koszulkę KATa stanowi godny hołd i upamiętnienie twórczości Romka. A autor tych słów znów niemożebnie zdarł sobie gardło...
Dalej chorzowska Leśniczówka poddawana była kolejnymi odsłonami niszczycielskiej furii nalotów dywanowych: nieco wolniejszym, przez co bardziej masywnym, ultra klimatycznym „Black to the Blind”, nieludzko intensywnym „Carnal”, sztandarowym, lovecraftiańskim „Dark Age” (tak tylko przypomnę, że klip do tego utworu, był pierwszym polskim teledyskiem wyemitowanym w MTV).
Powyższy zestaw stanowi dla perkusisty Michała Andrzejczyka najlepszy z możliwych testów umiejętności technicznych. Mam to szczęście, że byłem na jednym z pierwszych koncertów z jego udziałem, z każdym koncertem widać, że jest co raz śmielszy, co raz naturalniej się czuje w pancernej załodze Petra. Co najbardziej istotnie jego gra brzmi jakby już się urodził ze znajomością twórczości Vadera.
Zwyczajowo ostatnie druzgocące natarcie przywołało na (zbyt) krótką chwilę album Litany (2000): Uderzenie nastąpiło zarówno z powietrza - „Wings” jak i umęczonej ziemi „Cold Demons”. Możliwe, że się powtarzam ale mimo, że zawsze wyczekuje tych utworów totalnych (utyskuję tylko nad absencją „Xeper”) to mając świadomość wojny na Ukrainie „Cold Demons” robi na mnie jeszcze bardziej piorunujące wrażenie - to już nie jest historia lub fikcja literacka fascynata militariów, to niestety brutalna rzeczywistość drugiej dekady XXI wieku gwałcąca europejskie państwo.
Każdy wyryczany rozkaz Fire !!! Generała Wiwczarka skutkował płomienną salwą w niebo. Soniczne piekło całego misterium wsparte było przez zabawę żywiołami: naprzemiennie podgrzewano atmosferę żywym ogniem i schładzano wystrzałami „dymu” z CO2. Jak na gazowy kryzys wcale się nie oszczędzali i obfity ślad węglowy za sobą zostawili. Dodatkową dawkę adrenaliny dla pierwszego rzędu był fakt, niezbyt dokładnego przytwierdzenia barierek, które w niewielkim stopniu ale jednak pod naporem tłumu delikatnie przesuwały się do przodu, zbliżając się tym samym do źródła ognia. Gdzieś w połowie setu zacząłem się (na wyrost) zastanawiać, czy nie zbliżymy się zbyt blisko dysz, martwiąc się o włosy podczas sążnistego headbangingu.
Ponoć set miał być nieco dłuższy ale zapewne ze względu na ograniczenia czasowe musiał zostać ostatecznie okrojony: najprawdopodobniej zabrakło „What Colour is Your Blood?” - a szkoda, bo na Mystic Festiwalu 2022 utwór ten sprawdził się wybornie i solidnie sponiewierał. Po „Wyroczni” mieliśmy pozostać dłużej w polskojęzycznym vaderowym wydaniu, niestety nie starczyło czasu dla przedwiecznego hymnu, do bólu oldschoolowego okruchu zatytułowanego „Tyrani piekieł”.
Niemniej jednak Vader to perfekcyjna machina wojenna, która toczy niezliczone bitwy i nikt nie jest jej wstanie zatrzymać. Nagłośnienie było znacznie potężniejsze od dwóch pozostałych zespołów. Po takiej siece jestem pod wielkim podziwem dla Huntera, że odważyli się wyjść na scenę...
Łowca
Zgodnie z przewidywaniami pod sceną doszło do naturalnego przetasowania, tak jakby na obu zespołach bawiły się zupełnie inna publiczność. Byli tacy co dopiero dotarli na finał festiwalu. Mimo, że Peter ze sceny grzecznie zapewnił, że zamierza obejrzeć występ Hunter, to bez dwóch zdań błędem było ustawienie takiej kolejności. Miało to dobrą stronę - dzięki temu można było wcześniej wracać lub oddać się urokowi afterparty.
Ciekawostką jest to, że w składzie Hunter występuje sekcja rytmiczna, która walczyła kiedyś w barwach Vadera (nie w tych samych latach). Chodzi o warmińskiego basistę Simona, który szarpał grube struny w latach 2002-03 oraz perkusistę Daraya, który lutował od 2005-2008 roku. Daray w załodze ze Szczytna może pograć mniej ekstremalnie - choć były momenty, że go nosiło i pogalopował sobie w swoim stylu. Szkoda, że Petera nie podkusiło wykorzystać okazji i zaprosić choćby na jeden kawałek obu jegomości co by dodatkowo uświetniło tę króciutką trasę o wyjątkowe i cenne dla fanów zdarzenie.
Właściwie od strony muzycznej wszystko gra i jest to nawet ciekawa wariacja na temat współczesnego thrashu/heavy metalu, wzbogacona o żywe skrzypce Jelonka, które nadają całości swojskiego charakteru. Niestety zupełnie nie po drodze mi z tzw. zaangażowaną warstwą liryczną - o ile cała ta pretensjonalna poetyka intryguje, to już przesłanie w swej groteskowej naiwności i toporności mnie mocno zniechęca. Z tego też powodu toleruję Hunter w wydaniu anglojęzycznym.
Warto odnotować, że trasa Summer Bloody Summer odbyła się niedługo po małym szumiku medialnym jaki wywołał koncert na dniach macierzystego Szczytna. Kontrowersję wzbudził strój sceniczny jednego z występujących - konkretnie Letkiego, który przywdział mundur (stylizowany na) gestapowca, który dla władz Szczytna został odczytany jako propagowanie: faszyzmu, nazizmu etc. (sic)... To delikatnie rzecz biorąc żenujące, że zespół, który od wielu lat jest jedną z wizytówek regionu, z jednoznacznym przesłaniem zostaje w tak chybiony sposób odczytany. Nawiasem mówiąc jest to cringe na poziomie Gruzji (oczywiście mam pełną świadomość, że Hunter był pierwszy w takich scenicznych szopkach) i za cholerę nie wiem kogo bardziej obraziłem... ahh tak - Gruzji nie da się obrazić.
Grupa docelowa dla, której dedykowany jest przekaz bawiła się wybornie, pod sceną nie było może tak intensywnie jak na Hate czy Vader - zdecydowanie była to już nieco młodsza publiczność (z wyjątkami żeby już tak bardzo nie generalizować).
Dość krótko grali jak na gwiazdę wieczoru, zaledwie osiem kawałków + cztery bisy z czego ostatni był już ponoć nadprogramowy.
Hunter zagrał przekrojowo, skupiając się na kilku ostatnich płytach, oddając aktualne, publicystyczne spektrum poruszanej tematyki.
Wojenko, Wojenko, cóżeś Ty za Pani?
Że za tobą idą chłopcy malowani...
Wojenko-Rzezienko...
Że za Tobą... giną... chłopcy malowani...
Zaczęło się od gorącego i aktualnego antywojennego tematu w „Rzeźnia nr 6” z albumu Królestwo (2012) - to na pierwszy ogień, na drugi dość uniwersalny „Wyznawcy” , do bólu hunterowy „otwieracz oczu” - i w zasadzie z takimi sztampami mam problem (nie tyczy się to tylko twórczości Huntera) - oczywiście jest to utwór z ważnej płyty w dyskografii zespołu T.E.L.I. (2005) ale przecież główny odbiorca Huntera najczęściej ma już dostrojony światopogląd do tego jaki propaguje w swych tekstach Drak. Przeciętny adresat tych słów raczej nie jest słuchaczem Huntera (tak jak zaznaczyłem tyczy się to wszelkiej maści zaangażowanych zespołów). Intensywnie robi się w bardzo żwawym utworze „Dwie siekiery”, która instrumentalnie rąbie jakby ze zdwojoną siłą. Bardzo dużo wnosi w styl grupy obecność jelonkowych skrzypiec, zarówno jego gra jak i zachowanie sceniczne przez cały czas trwania koncertu sprawia, że sztuka zyskuje w moich oczach i uszach.
Szybki powrót do antywojennego tematu następuje w „Trumian Show”, trzecim i ostatnim utworem z Królestwo (2012) - zagęszczenie utworów z tego albumu, pewnie nieprzypadkowe, gdyż stuknęło mu dziesięciolecie.
Tendencyjny w swej przewidywalności antyklerykalizm/antyreligijność wyziera z „Armii Boga”. Szczęśliwie instrumentalnie broni się dusznym klimatem i fajnymi perkusyjnymi łamańcami Daraya wspartego przez przeszkadzajki Letkiego.
Ze starszych kawałków zagrano jeszcze „Osiem” i „T.E.L.I.” czyli początek i zwieńczenie trzeciego albumu długogrającego - wciąż eksplorującego poetyckie torsje na temat zakłamania świata, w którym dano nam egzystować.
Bardzo szybko zespół zamknął podstawę setu (raptem osiem kawałków) i przeszedł do przyznać trzeba obfitego bisu (aż cztery kawałki, z czego jeden był naprawdę nadprogramowy) - zdecydowanie fani świetnie przyjęli zespół i tak szybko nie dali się spławić.
Ekologiczny temat musiał wybrzmieć w wegańskim „Imperium uboju” - tu doszło do bardziej zawansowanej przebieranki - rzeźnickie fartuchy rulez - brakło tylko deszczu sztucznej krwi aby oddać w pełni dramaturgię klipu jaki powstał do tego kawałka.
Dwa kawałki wybrzmiały z albumu Niewolność (2016) - tematycznie w zasadzie bliźniacze sobie, traktujące (tak zgadliście) o tym jaka ta władza jest przebrzydła - mowa o tytułowym otwieraczu i zamykaczu pt. „Riposta drugoklasisty”. Ostatecznie pożegnali się kawałkiem „Figlarz bugi” inspirowanym komiksem Kajko i Kokosz (1972-1992) z jak na razie ostatniej płyty pt. Arachne (2016).
Był to popis kabaretowej, nieco męczącej groteski, ideologicznie wymierzonej w wiadomą stronę. Lirycznie nie moja bajka, choć daru spójności i formy przekazu odmówić nie sposób. Dopracowywanego przez dekady niepodrabialnego stylu. To samo tyczy się technicznego rzemiosła zarówno instrumentalnego jak i wokalnego, co za tym idzie całkiem słuchalnych okolic nowoczesnego thrashu, względnie atrakcyjnego show, które ma swoją wierną widownie. Po prostu Vaderze po prostu się na Hunterze troszkę nudziłem. Ta formuła mogła się przejeść i przestać bawić jakieś dziesięć lat temu - kiedy to ostatni raz Huntera na żywca dane mi było zobaczyć.
Ostatecznie dożynanie lata w Chorzowie się udało, wszyscy zadowoleni ruszyli w kierunku wyjścia lub do baru, w powietrzu czuć było już jesień a z głośników popłynął jajcarski cover „Ring of Fire” w wykonaniu Acid Drinkers. Naszła mnie niepokojąca myśl, czy zespół ten jeszcze kiedyś się zejdzie.
Ignacy J. Krzemiński
Inne tematy w dziale Kultura