Wśród słuchaczy rocka chyba już nikt dziwuje się długoterminowymi pożegnaniami długowiecznych zespołów. Zwłaszcza tych, które są niepoprawnymi recydywistami w tej dyscyplinie, grając nieznośnie na emocjach fanów.
Skoro zespół jest w formie i potrafi nadal dawać z siebie wszystko, to można uznać te niekończące się pożegnalne trasy, jako kolejny marketingowy aspekt popkultury żerującej na nostalgii.
Zdążyłem KISS pożegnać trzy razy w przeciągu ostatnich lat. Ten najprawdopodobniej ostatni-ostatni odbył się w ramach drugiej części End of the Road World Tour, która dla Polski miała się planowo dopełnić w 2020r. w Gliwicach… jednak pewien wirus opóźnił ją jak wiele innych tras.
Wzrost natężenia odtwarzanego „Rock and Roll” - Led Zeppelin oznaczał początek „najwspanialszego rockowego show na Ziemi”. Dotychczas przeżywałem koncerty KISS na trybunach z dwóch różnych perspektyw, ten trzeci raz postanowiłem bawić się na płycie. W przypadku takich widowisk ma to piramidalne znaczenie. Jednak największe wrażenie osiągnąć można będąc znacznie bliżej sceny. Wówczas można w pełni upajać się rozmachem wszelkich KISSowych atrakcji.
Mimo że widziałem to nie raz i wiedziałem czego się spodziewać to sceniczny rozmach szyty przez KISS jest powalający. W pewnym sensie uznać je można za wzorcowe, stanowi punkt odniesienia do koncertowych widowisk tego kalibru. Z nim konkurować może monumentalny Rammstein, i równie komiksowy Iron Maiden. Trzeba pamiętać, jednak, że to m.in. KISS przecierał szlaki rock and rolowej przesady.
Jak wspomniałem nowojorski kwartet jest w trakcie pożegnalnej trasy, którą kontynuują po pandemicznej przerwie.
Przez te zawirowania drugi koncert pożegnalny w Polsce nałożył mi się z Mystic Festiwalem i zmuszony byłem przez to wybrać się do sąsiedniej praskiej o2 Areny - w której to zresztą pierwszy raz dane mi było KISS zobaczyć.
Paul Stanley obiecał, że tego wieczoru zagrają dużo starych utworów, starszych i jeszcze starszych. Słowa dotrzymali, repertuar obfitował w największe przeboje z różnych okresów działalności. Najwięcej zagrali z debiutu i Destroyer (1976) – podsumowując utwory z lat 70. stanowiły ponad połowę setu. Dla tych co najbardziej cenią ten okres jest to najlepsza proporcja z możliwych. Na resztę składał się materiał z lat 80. Kiedy to zespół odświeżył swój wizerunek rezygnując z makeupu - i tu największą niespodzianką okazało się zagranie „Tears are Falling” z płyty Asylum (1985), podczas którego Paul gestykulował palcami imitując łzy. Fakt faktem brak charakterystycznej stylizacji nie wykluczał zatracenia umiejętności generowania przebojów czego najlepszym przykładem jest „Lick It Up”.
Z hegemoni siódmej i ósmej dekady wyłamały się jedynie dwa utwory: tytułowy hicior z Psycho Circus (1998) oraz „Say Yeah” z przedostatniego długograja Sonic Boom (2009). Oba krążki na chwilę przypomniały o chwale KISS.
Zaczęto z grubej rury od „Detroit Rock City” - idealny na otwarcie, zamknięcie, środek setu. Nieśmiertelny, ujmujący swym do bólu prostym, pulsującym riffem i mruczącymi, zawadiackimi partiami basu. Jeden z tych utworów za które wielbi się KISS. Jako drugi odpalono „Shout it Out Loud”, bardziej przebojowa odsłona, równie silnie bujająca publiczność. Szybki zwrot ku klasycznemu heavy metalowi nastąpił w miażdżącym simmonsowym „Deuce” z KISS (1974). Jest to zdecydowanie jeden z czołowych utworów, w których można uświadczyć Gene Simmonsa w roli głównego wokalisty.
I tak sobie beztrosko szastali, niczym asami z rękawa, prezentując jednocześnie przegląd swych największych atrakcji. Co chwilę odpalano różne formy pirotechnicznej oprawy, która wspierała wizualizacje na efektownych, ruchomych ekranach. Pełny ich potencjał wykorzystany został podczas popisu Tommiego Thayera, który swą grą, znów uratował Świat strącając solówkami latające spodki kosmicznych najeźdźców. Mimo tak spektakularnej roli gitarzysta nie zdążył „dorosnąć” do reszty składu. Zawsze był gdzieś obok, w cieniu Ace Frehleya i oczywiście obu frontmanów.
Podczas „I Love It Loud” Gene Simmons zionął ogniem i wbił majestatycznie płonącą żagiew w scenę tak jakby rzucał całemu Światu wyzwanie – motyw, który upodobały sobie zwłaszcza trv black metalowe hordy. Ponadto basista pluł (sztuczną) krwią podczas ultra ciężkiego solo. Na koniec wytarł swe demoniczne pysio i rzucił swoistą relikwię na żer fanów.
Popis ten stanowił preludium do samozwańczego mianowania się bogiem piorunów w jego sztandarowym utworze „God of Thunder”. Zbroczony krwią Simmons wstępuje w nim do burzliwego nieba na chmurze. Całokształtu nie sposób przecenić, to jest tak świetnie od początku do końca zrealizowane, moment „unoszenia” się Demona kontrastuje z szorstkim, snującym się riffem i chrypliwego jego głosem. Oczywiście nie mogło obejść się bez eksponowania jęzora przez Simmonsa, który co rusz go radośnie wywalał.
Eric Singer od trzech dekad wcielający się w Petera Crissa tj. Catmana. fikuśnie bawił się pałeczkami, odegrał teatralne solo: początkowo było niepozorne, pod koniec zaczęło robić się całkiem ciekawe. Oczywiście odbyło się ono na wysięgniku, który zabrał pałkera KISS do góry razem z jego zestawem perkusyjnym.
Na koniec zasadniczej części występu zaśpiewał mocarny „Black Diamond” jeden z tych numerów, na które czekałem cały koncert. Z kolejnym potężnym riffem starej szkoły gitarowego grzania. Instrumentalnie KISS zawsze był prosty jak budowa cepa. Paul ani nawet Ace nigdy nie aspirowali do technicznego wyrafinowania. To nie byli i nie są herosi z pod znaku gitarowej wirtuozerii. Jednak zapomina się, że mimo wszystko w swym rzemieślniczym szarpidructwie posiadali dar do pisania przebojów i riffów, które na stałe zapisały się w amerykańskiej historii muzyki popularnej. Wracając do perkusisty, jednym z najbardziej ckliwym i przez to wyjątkowym momentem całego występu był „Beth” otwierający bisy. Eric przesiadł się z garów do klawiatury i zaśpiewał do bólu amerykańską balladę doszczętnie rozczulając praskie o2.
Tym razem cieszyłem się najbardziej mniej oczywistymi momentami koncertu. Kiedy to KISS starał się oddać ducha lat 70. Wykonując „Cold Gin” i „100,000 Years” tak żeby odczuć klimat przełomowej dla kariery zespołu płyty koncertowej Alive! (1975) – momentami miałem wrażenie, że nawet ustawienie zespołu, pozy sceniczne, gra świateł i dymy żywcem wyjęto z okładki koncertówki – czasów świetności. Album ten wywołał KISSmanię, wprowadził na zawsze do panteonu rock and rolla i przeskoczyli The Beatels w aspekcie gadżeciarstwa i wyciągania garściami kasy od fanów – dziś pod tym względem chyba tylko koreańskie boysbandy potrafią wzbudzać bardziej niezdrowe emocje…
Wisienką na glamowym torcie był popisowy numer Paula Stanleya. Zgrabny przelot Starchilda przez pół długości hali z lądowaniem na okrągłej platformie umiejscowionej na środku płyty. Wszystko tylko/aż żeby zagrać jeden z największych przebojów pt. „Love Gun” z albumu o takim samym tytule. Gwiezdne Dziecko tańczyło, dygało, adorowane było przez morze publiczności dookoła go opływające. W świetle jupiterów zagrano jeszcze „I Was Made for Lovin' You” – kochane stare dobre dicho (zagrane na instrumentach ale jednak dicho), którym KISS zawojował tym razem dyskoteki, singiel który w momencie pokrył się złotem (1 000 000 sprzedanych płyt). To dobry przykład na to, że zespół i jego wspaniałomyślnie wspierający managment był wyczulony na zmieniające się muzyczne trendy. Przebój podzielił KISS Army, zaskakując fanów pierwszą tak radykalną stylistyczną woltą w historii grupy. Z perspektywy czasu chyba nikt nie wyobraża sobie, że mogliby pominąć ten numer. Z perspektywy płyty było ciężko się zdecydować co podziwiać, bo na scenie zespół grał swoje, w dodatku odpalano kolejne serie fajerwerków, które można było przegapić.
Zaprawdę trudno zarzucić coś odnośnie setu. Nie wybrzydzając zagrali kanon, który w większości pokrył się z tym z Krakowa z 2019 roku. Różnicę stanowiły: wspomniany wyżej „Tears are Falling” i „Do You Love Me” - I to rzeczywiście jest hicior z prawdziwego zdarzenia.
Skończyli tradycyjnie swym hymnem i życiową wykładnią „Rock and Roll All Nite” – wielkim finałem podczas którego utopili publiczność w konfetti, serpentynami, dmuchanymi ogromnymi piłkami. Pirotechniczna uczta osiągnęła punkt kulminacyjny. Było głośno, amerykańsko kiczowato, komiksowo. Publiczność nieustannie narażona była na skomasowany atak przejaskrawionej wizualnej oprawy, żywego ognia - wszystko o przytłaczającym, niespotykanym karnawałowym rozmachu.
Gdzie w tym wszystkim muzyka? Zgadzam się, że można odnieść wrażenie, że sedno bywa redukowane jest do tła. Chyba, że akurat grają któryś z wyczekiwanych największych przebojów to rzeczywiście czuć jak udziela się wszystkim atmosfera tego popkulturowego fenomenu.
Mimo, że widziałem koncert KISS nie pierwszy raz to przeżywałem go bawiąc się wyśmienicie. Chciałoby się to powtórzyć jeszcze z trzy razy. Dla mnie KISS pozostanie wyznacznikiem spektakularnej oprawy rock and rolla. Za pomysłowość, różnorodność, intensywność wrażeń wizualnych współgrających z dramaturgią show.
Naprawdę godne podziwu jest to, że KISS jest w stanie zagrać pełen set w pełnym scenicznym rynsztunku i corpse paintingu. Należy mieć w pamięci, że obaj frontmani są już po siedemdziesiątce. W przeciwieństwie do takiego doszczętnie zniszczonego Ozziego - absolutnie tego po nich nie widać. Ich wytrzymałość fizyczna jest zdecydowanie ponadprzeciętna i ma coś z komiksowego superbohaterstwa.
Na koniec pozwolę sobie zestawić KISS z tym co od lat reprezentują sobą inni weterani glamu pokroju Slade czy Sweet. W tym wypadki książkowo uczniowie przerośli mistrzów. Dla kontynuatorów zawieszając poprzeczkę na nieosiągalnym poziomie.
Jak na razie niestety wszystko wskazuje, że naprawdę KISS wybiera się na emeryturę, za miesiąc ma się odbyć ostatni rejs The KISS Kruise. Zawieszenie gitar na kółku nastąpić ma w 2023 roku na okrągłe 50.lecie. Ponadto Gene Simmons zapowiada namaszczenie oficjalnych sukcesorów, którzy będą dalej ciągnąć ten cyrk.
Inne tematy w dziale Kultura