Wspaniała A Prayer to the Carrion Kind (2018) umocniła i tak już wysoką pozycję zespołu na scenie. Niestety znów przyszło fanom czekać długie cztery lata, podczas których… sami z zresztą najlepiej wiecie jak świat stanął na głowie i sobie na niej radośnie podskakuje po dziś dzień. W całej tej demonicznej dynamice, na szczęście są rzeczy, które się zbytnio nie zmieniają, na które można jeszcze polegać. Dlatego wraz z nadejściem tegorocznej wiosny, w oparach płonącego etanolu, z odsieczą nadciągnęła łódzka southernowa kawaleria, która przemierzyła w tym celu jottalitry wody ognistej. Wszystko to aby choć na te trzy kwadranse oderwać szarego człowieka od bolączki egzystencjalnej.
Prawda jest taka, że trzecia długogrająca odsłona Death Denied „skłóciła” mnie samego ze sobą i trudno mi jednoznacznie ocenić Through Waters, Through Flames (2022). Chociaż to jednak za dużo powiedziane - problem mam z jedną kwestią. Żeby mieć najgorsze za sobą, w pierwszej kolejności omówmy jedyne zastrzeżenie jaki mam z płyciwem.
Matematyka… pieczołowitość i skrupulatność w muzyce to bardzo pozytywne atrybuty. Pod tym względem swą najnowszą odsłoną Dead Denied dzielą i rządzą. To dziwić nie powinno, bo od początku zespół dbał o detale, o adekwatną produkcję, aby wszystko grało i buczało. To wszystko jest prawdą, ale gdzieś jednak zapodziała się organiczność, którą tętniła poprzednia płyta. Dosadnie ujmując za dużo rachowania, za mało ruchania, sumować się sumuje ale brakuje spółkowania w adekwatnej proporcji. Odnoszę wrażenie, że zbyt mocno i za długo płukano materiał w gorzale, wyjałowiono czyniąc zbyt sterylnym. Takie wnioski wysnuwam mając na uszach southenrowy filtr.* Po jego wyłączeniu i z dystansowaniu paradoksalnie przyznać muszę, że dawno nie słuchałem tak świetnie wyprodukowanego (współczesnego) albumu. Zmienił się producent, tym razem postawiono na Haldora, który w podobnych klimatach produkował m.in. przedostatni krążek Leash Eye: Blues, Brawls & Beverages (2019).
W ostatecznym rozrachunku to był korzystny wybór: raz, że odświeżyło to brzmienie zespołu, nie ma orobosowego odczucia, z którym boryka się tak wiele zespołów bojących się zmian, stających się własnymi, hermetycznymi parodiami. Dwa było to odważne zagranie, aby zmienić Heinricha – „selekcjonera”, z którym drużyna odnosiła sukcesy.
Z powierzchownym zmian odnotować należy również zmianę nadwornego okładkomistrza – wybór padł na artystę z Jeleniej Góry, który współpracował m.in. z Corruption, J.D. Overdrive, Virgin Snatch, Weedpecker i wieloma innymi zacnymi składami. Co prawda temat może wydawać osobliwym jak na southernową estetykę… ale jak już tak się dziwujecie to przypomnijcie sobie choćby okładki Molly Hatchet które od lat wiodą na manowce pokolenia adeptów power metalu... Wiking południowy? Chromolmy symbolizm…
Dysonansowy zgrzytliwy wstęp niczym pierwszy łyk podłej berbeluchy, za kolejnymi razami jest łatwiej tak jak i „The Apostate Soul” upłynnia się naturalnie. Jest to dość chaotyczny (deklamacje wnoszą lekki bałagan), chropowaty utwór, jednak niepozbawiony dojrzałej harmonii, Death Denied nie boi się dobrej melodii. Dużo emocji jak na jeden strzał, znalazło się miejsce na wkurw i lament.
Numer dwa na płycie pt. „High Priestess of Down Low” obdarzono skowyrnym tempem, miłym groovem. Bardzo robi mi pyskujący riff na starcie, potężne brzmienie bębnów Wici, wspierane przez gorączkowe spazmy basu Vincenta. Całości dopełnia urocza niechlujna plugawość wokaliz Tasiora, klimatyczne skandowania nadają agresywnego, thrashującego wydźwięku całości. Podejrzewam, że będzie się sprawdzać na gigach – wypisz wymaluj „Branded 2.022”. Nastrojowy psychoaktywny zjazd ależ soczyście brzmi bas w tym utworze coś niesamowitego. Dopiero dwa utwory za nami a tyle pomysłów i zagrywek przemyconych...
Subtelny bluseujący początek „Lesser Daemons” przechodzi w rasowe boogie, wokal tym razem zaskakuje lekką, nonszalancką rezygnacją w głosie. Idealny do szklanki na, niekończące się wieczory. To potwierdza wszechstronność muzyków, którzy ćwiczyli podobne patenty już na poprzednich płytach. Z każdym kolejnym podejściem wychodzi to naturalniej i zgrabniej. Gdyby tak jeszcze Haldor zanieczyścił brzmienie – nie bardzo, chociaż troszkę… Spokojne partie solowe przyprószone pojedynczymi zimnymi klawiszowymi okruchami - można wolno i efektownie? W świecie przepełnionym tandetnym efekciarstwem to rzeczywiście wyczyn. Dużo zwłaszcza współczesnych wioślarzy, ścigających się ze światłem zapominają, że oprócz techniki ważny jest feeling.
Jak już tak dychneliśmy podczas chwili wytchnienia, to się można poruszać w rozwałce zatytułowanej „Carnage”. Zaskakuje lekkość utworu, jest równo i do przodu. Łoskot talerzy, szybsze tempo, zachowawczy, naturalny wokal - wszystko bez spiny. Daje to pole do popisu instrumentalistom, którzy mogą eksponować swoje różne intrygujące patenty (zwłaszcza perkusista), które w intensywniejszej formie mogłyby poginąć.
Jeżeli ktoś zaczął tęsknić za gęstym graniem to „The Machine” stanowi sowitą rekompensatę. Zblazowana, opasła maszyna stanowi kontrast dla poprzednich dwóch kawałków. Różnica jest druzgocąca, potęguje to efekt totalnego, hipnotycznego, nieustającego przytłoczenia. Ni stąd ni zowąd zostaje przełamane industrialnym akcentem młotkowania, Uwielbiam takie ozdobniki, ale wyszło to wszystko zbyt zgrabnie i dosłownie. To jeden z tych najbardziej wyrazistych momentów, które powodują u mnie dysonans i wewnętrzny konflikt.
W „Behind the Surreal” nadal gęsto i ciężko - Death Denied sobie nie żałuje i hajcuje z dynamicznymi zrywami wierzchowca z okładki – Tasior nadal wokalnie czaruje, popisy gitarowego kunsztu – pozornie niepozorne o spopielającej sile rażenia księżycowego lśnienia.
Co ciekawe uderzająca mnie sterylność albumu została uchwycona dobitnie w klipie, który powstał do powyższego.
Tytuł siódmego utworu mówi sam za siebie – „Smoke, Soot and Solitude”. Znajduje on pełne pokrycie w dźwiękach za nim się kryjących. Ultra ciężka basowa torsja wyrzygała się spod vincetnowych palców. W momencie roztoczył się lepki dym, oszałamiająca zmysły bagienna atmosfera. Doom metalowa zagłada się kroi grubymi plastrami. Niespokojne talerze starają się przebić przez wszechobecną morowość. Wokalna amplituda: od pół szeptu po upominający się krzyk desperacji. Całość skrępowana klaustrofobią bezradności. Niezmordowane gitarowe riffy drążą w złomowej bryle, powyginanej na wszystkie strony. Druga połowa to miejsce na instrumentalne mieszanie (znów brawa dla Wici za jego perkusyjny kunszt najwyższej klasy), z którym nie sposób, nie popłynąć do góry brzuchem niczym śnięte ryby w Odrze. Zwłaszcza za mistrzowskim rozpaloną do białości partią solową pozostawiającą po sobie szczyptę sadzy.
Ostatecznie dojmującą posępność przełamano czystym, dobrze naoliwionym, rock and rollowym rozpasaniem. „Concrete Cathedrals” to powrót do zawadiackiej beztroski, „lekkością” przywodzący na myśl „Carnage”. Depresyjne ołowianym niebo rozpromienia się radosnym zabawowym wigorem partii gitarowych. Śmiało mógłby to być przebojowy singiel. Aż tu nagle wejście Voltana zmienia wszystko. Sądziłem, że to będzie od początku do końca prosty, niezobowiązujący kawałek. Charakterystyczne organy nadają ostatecznego szlifu fundując słuchaczom kolejny czarny diament. Ahh jaka szkoda, że nie pociągnięto tego tematu kapkę dłużej. Jak na niespełna trzyminutowy strzał i tak dzieje się niemało. Ja wiem, że Voltan jest tylko na gościnnych występach i jak komuś mało to zawsze można sobie zapodać płyty Leash Eye… ale naprawdę nie widzę żadnych przeciwwskazań, żeby kiedyś w przyszłości było więcej wkładu Piotra Sikory w twórczości Death Denied.
Powrót do bardziej minorowych klimatów następuje w „Celestial Choir”. Szarpany kawałek, zabawa selektywnością brzmienia i zmiennością tempa. Niespokojne, posępne żelbetonowe riffy rzeźbią, stopniowo, konsekwentni w mozolnie ale jednak bujającym kawałku. Przeradza się on ostatecznie w istną emocjonalną katastrofę. Ciekawa zmiana wątku, Tasior zaskakuje kolejną zmianą maniery wokalnej. Zdradzę, że jeśli ktoś tęsknił za głosem Anny Pietrasiewicz to po latach doczekał się subtelnych chórków z Jej udziałem. Tym razem została wsparta przez Klaudię Henisz, która udzieliła się również w zamykającym album akcie.
Cmentarny zapach srebrnego mchu, rozmokłej ziemi, sinej mgły. Przed Państwem finał spektakularny a imię jego „Nocturnal”. Jeżeli do tej pory miałem jakieś „ale” to w dużej mierze zniesione zostają przez tego kompozycyjnego potwora. To jest jawne
opus magnum Death Denied. Jeździec apokalipsy, przemierzający pitny ogień spełnia swą powinność. Totalny odjazd, instrumentalna poezja wielowarstwowych pasaży. Utwór, który mam nadzieję wypłynie na szersze wody, zostanie dostrzeżony u zapisze się w doom metalowym panteonie. Doskonałe chórki, uzależniające mętne riffy i największy sztos całego albumu - dekadenckie solo na saksofonie popełnione przez Mateusza Stawiszyńskiego. Jego partia salowa nadaje zwichrowanego, skorodowanego wydźwięku i tak już niezdrowej atmosfery. Całość zwieńczona ostateczną pożogą, po której już tylko popioły osnuwają, to co ze świata nędzników zostało.
Dodam, że warto obejrzeć utrzymany w komiksowej konwencji lyric video jaki powstał do tego ponurego kolosa.
Death Denied dojrzał, nagrał bardzo poukładany krążek. Słychać, że siermiężnie dłubano nim osiągnęli satysfakcjonujący dla siebie efekt. Miałem początkowo mały problem z tą płytą, ale ja lubię takie problemy. To znak, że twórczość nie pozostawia mnie obojętnym. To, że znów jest inaczej (to dobrze), słychać, że zespół nadal się rozwija (jeszcze lepiej) - zza kulisowych rozmów wiem, że okres pandemii sprzyjał pieczołowitej obróbce materiału – co słychać dosłownie w każdej sekundzie. Odnoszę jednak wrażenie, że momentami przestrzelili, naruszono aksjomat niechlujstwa stylistyki, wkradł się w twórczość Death Denied perfekcjonizm, który w zbyt dużym stężeniu jest ryzykowny i niezbyt pożądany.
Obiektywnie
Through Waters, Through Flames (2022) jawi się jako szczyt możliwości Death Denied. Pieprzona demonstracja siły na nowej drodze życia – zespół wszedł w związek z labelem Sarcophagus Records i mam nadzieję, że z tej mąki powstanie jeszcze dużo krzepiącego chlebka. Cieszę się, że zespół nie jest skazany na amatorkę, mam nadzieje, że francuska stajnia okaże się kompetentną i Death Denied dotrze pod strzechy nie tylko polskie.
Subiektywnie dwójki dla mnie nie przeskoczyli, płyta nie jest tak frykcyjna jak poprzednie, ale to przecież tylko kwestia gustu – nie znaczy to, że trzecia odsłona Death Denied mi się nie podoba. Dzieje się tu naprawdę bardzo dużo dobrego – na tyle, że z dwie płyty i EPkę można by tym dobrodziejstwem obdzielić… ale brakło miejsca dla duszy („Nocturnal” ją nadrabia ale dopiero na same grande finale). Through Waters, Through Flames (2022) warto, ba trzeba posłuchać. To bezdyskusyjnie już światowy poziom (choć czy to dziś jeszcze cokolwiek znaczy?) ileż to księżycówki musiało upłynąć – morza całe, aby zespół znalazł się (mam nadzieję), w przełomowym momencie kariery.
Na koniec pozwolę sobie na małe proroctwo. Wieszczę, że z tak nowoczesnym podejściem do southernu i otwartymi głowami, rychło Południe wstanie z kolan! Niech mnie kule biją, jeśli tak się nie stanie.
Aaa i mam wielmożną nadzieję, że posłucham tego cholerstwa na żywca tej jesieni w Katowicach.
Ignacy J. Krzemiński
* Ale to w sumie nie problem bo kto broni słuchać dwóch poprzednich krążków? Można zapętlić sobie „Branded” a zespół niech dalej kroczy swoimi ścieżkami. Prawda jest taka, że pod kątem rozwoju Death Denied wbił kolejny bieg.
Konfrontując dotychczasowy dorobek łódzki zespół aż tak bardzo nie zmienił się przez te lata. Jak już tak z rozrzewnieniem wspominam drugi album, to przypomnijmy sobie choćby taki „Atlas” – z perspektywy czasu, to jest wypisz wymaluj drogowskaz prowadzący do ostatniej płyty.
Inne tematy w dziale Kultura