Ignatius Ignatius
66
BLOG

Death Denied: Transfuse the Booze (2014) - Recenzja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

W 2009 roku w Łodzi (sic) objawiło się naszej smutnej planecie dość osobliwe zjawisko. Na przekór koniunkturze, trendom, zdrowemu rozsądkowi, dobremu smaku (a nie wróć, tego odmówić im akurat nie można). Z dobrym smakiem czy nie, jak na złość, z środkowymi palcami wzniesionymi ku górze, na przekór w zasadzie wszystkiemu powstał Death Denied.

Z okazji premiery trzeciej płyty, postanowiłem wziąć na warsztat ich twórczość i poświęcić należycie więcej uwagi temuż zespołowi. Przyznam się, że nazwa ta chodziła za mną od dłuższego czasu, gdy chytnąłem małą zajawkę na southernowe i stonerowe granie (zwłaszcza rodzime). Niestety coś mnie musiało międzyczasie rozproszyć i swego zamiaru wówczas nie zrealizowałem… Był to niewątpliwie błąd ale z przyjemnością go naprawiłem.

Założony przez dwójkę funfli Vincenta i Tasiora, którzy terminowali dotąd w bardziej konwencjonalnych składach, realizujących się głównie w death/groove/thrashowych klimatach. Wspólne muzyczne zainteresowania jednak nie ograniczały się do powyższych kiedy to zbudził się zew południa, tęsknica za muzycznymi korzeniami, minionymi analogowymi dekadami. Ta niewinna nostalgiczna tkliwość metalowych serc powołała do życia prawdziwy niczym nieskrępowany akt wolności…

Kogo ja tu oszukuję, zacznijmy raz jeszcze. Dwójka zapaleńców, których świerzbiły paluchy (niczym na widok stojących przy barze stadku Lucynek w kusych spódniczkach), aby pograć w starym dobrym stylu. Wyjść ze strefy komfortu i posklejać do kupy różne muzyczne pomysły, które nie przeszłyby w macierzystych bandach. Pal licho domniemane motywacje grunt, że tak im w sercach grało i całe szczęście gra nadal.

Przede wszystkim chwała, że nie skończyło się na bajaniach przy piwie. Wzięli byka za rogi i wydoili z niego dużo krzepiącej muzycznej księżycówki. Początki jak to początki dość siermiężne, w dwójkę popełnili demo Booze’n’Roll (2009), dwa lata później jako regularny zespół nagrali i wydali własnym sumptem EPkę Appetite for Booze (2011). Już na tym małym wydawnictwie zapoczątkowali tradycję zapraszania do sesji nagraniowej ciekawych gości. W tym samym roku gitarzysta Jackobh został zastąpiony przez Kiemona, który wiosłuje z Tasiorem (również w roli wokalu prowadzącego) ku chwale Południa po dziś dzień. Trzy lata później polewają z meniskiem berbeluchę,o wdzięcznym tytule Transfuse the Booze (2014). Wypełnioną pieśniami o chlaniu, ruchaniu, jaraniu…całym tym zgniłym, dekadenckim, imperialistycznym rock and rollowym syfie…

Wróćmy do naszego przydrożnego baru na końcu świata (niech będzie, że gdzieś w Łodzi).
Duszny, zadymiony przybytek, gdzie 100 lat temu padła klima i nikomu nie przychodzą na myśl zboczone pomysły zabraniające palenia czegokolwiek w miejscach publicznych. Z szafy grającej w kółko leci zapętlony szlagier, który w przeżartych alkoholem mózgach na stałe wyrył słowa niczym, zepsuty uliczny neon. Gdzie rządzą trzej królowie „Jack, Jim and Johny” – z takim potencjałem i akompaniamentem każda noc jest zawsze młoda.

Solidny otwieracz, wyluzowany w średnim tempie z pazurem i jajem, przyjemne niezobowiązujące łupanie na rozruch.

Lady liquor be my bride
Lady liquor lay by my side

W „Lady Liquor” Osiągamy następny poziom upojenia, tym razem jest już posępniej i wolniej. Świetna praca gitar, czuć włożone serducho zwłaszcza w partiach solowych. I już mamy przedsmak tego czego po Death Denied można się spodziewać: szczerego, surowego, organicznego brzmienia southernu. Solidne rzemiosło bez efekciarstwa.



Popilim to jedziem dalej, „Engines of Eternity” odurza podobnym tempem. Tłustemu basowi Vincenta towarzyszą jednoznacznie voltanowskie palce majstrujące przy klawiaturze. Wszystko schowane za grubiańskim, wręcz rzeźniczym riffem. Na przejażdżkę zabrał się obsługujący gary Paweł ‘Pavulon’ Jaroszewicz i Voltan (klawiszowiec Leash Eye) w połowie kawałka dochodzi do szczytu ostrego niczym, liźnięta rdzą siekiera - solo rżnie i rżnie... w odpowiedzi na sam koniec gitarowe solo nie pozostaje dłużne i również przeszywa rozedrganą kaskadą.

Czas na coś budującego, wręcz motywującego – takie numery jak „The Trampeled and the Strong” powinny być puszczane na coachingach. Rządzi bardziej „nowoczesny” riff, dużo mięcha na wolnym ogniu, gitary jadą na gęsto ale z finezyjnym wykończeniem. Kolejny znajomek wpadł na ochlaj i wyżerkę użyczając swej przepastnej gardzieli – Suseł z J.D. coś tam…* Swoją drogą oba zaprzyjaźnione bandy wystąpią w Katowicach 30.10.2022 w ramach pożegnalnego gigu J.D Overdrive. Cwaniaki myślą, że odchodzą w chwale, że potem zostaną zapamiętani, jako wiecznie młody zespół niczym jacyś pieprzeni Doorsi…

Jednym z najbardziej ujmujących momentów płyty jest, urocze akustyczne powitanie „Tumbleweeds”, które ciepło się rozwija niczym pierwsze promyki wschodzącego słońca na teksańskiej prerii, gdzie tułają się tytułowe chamaechory. Spokojny upalony nastrój. Warto – trzeba! wsłuchać się w gitarowy kunszt. To nie jest specjalnie odkrywcze ale potwierdza, że można grać prosto i magicznie. Bez palcowej ekwilibrystyki porywać słuchacza. W stadzie gości tym razem płeć piękna w postaci Anny Pietrasiewicz. Bardzo nastrojowo umila swym głosem, nienachalnymi chórkami w tle, które razem z przejmującymi solówkami potęgują dramaturgię tegoż pięknego utworu. Dla tych, którym będzie mało, uspokajam, głos wokalistki pojawia się również na ostatnim albumie.

Somewhere on the crossroads
Where the hot wind blows
Stands a man in black
A man I know

Po krótkim odpoczynku wracamy na zakurzoną szosę na spotkanie z takim jednym kolesiu w czerni. Obezwładniający od samego początku „The Devil I Know”, za sprawą obmierzłych, basowych spazmów, serią uderzających, bezpośrednio w twarz. Po nim surowa luta – prosto, przed siebie, na przełaj - oldschoolowe skandowanie zawsze w cenie. Nagłe smoliste, lejące się niczym żar z nieba przełamanie. W jednym momencie ucięte otrzeźwiającą, na wylot przeszywającą gitarową rysa, której echo na długo zostaje w głowie. Koniec końców następuje powrót do solidnego thrashowego łojenia. Motyw skrzyżowania, ciekawe czy Death Denied mają jakieś konszachty… obawiam się, że coś może być na rzeczy. Zresztą spójrzcie na obrazek zdobiący to płyciwo.

Ledwo się „River of Booze” zaczął a już ktoś wymięka, a nie czekajcie to już przecież druga połowa flaszki, tj płyty… Jeszcze więcej ociężale bujającego ołowiu. Powrót Susła, plugawe zapijaczone wyziewy z gardła, przez które przelewała się rzeka straszliwych cieczy. Miazgatorski finisz napędzany dwoma stópkami Wrony, ozdobiony zwichrowaną, pełną krągłości, lubieżną solówką.

Po osuszeniu takiej rzeki przychodzi w końcu (przyjmijmy umownie) poranek, lub bezpieczniej - dzień spłaty długu. „The Morning After” jak to upiornie brzmi…po upojnej nocy/ach (mają to do siebie, że czasem zlewają się w jedną) w imię triumwiratu Sex, Drugs, and Rock’ n Roll czas na próbę zmierzenia się z demonami własnych słabości, i wiążącymi się z tym wszelkimi konsekwencjami. Umęczony wokal Tasiora w pełni oddaje rozterki dręczące bohatera lirycznego. Minimalistyczny nerwowy szarpany rytm, świetna produkcja (brawa dla Heinricha). (Post)imprezowa przebojowość z przeciągniętym niczym torsja finałem.

I know what’s done is done
And you cannot change the past
A shattered mirror
Shows a broken man
A glass of whiskey
And good old doctor time
I fill the cracks in my soul
With warm moonshine


Stara sprawdzona zasada klin klinem, ogień ogniem zwalczaj, przecież to dawka czyni truciznę. Akustyczny ciepły wstęp do rozgorączkowanego pustynnego transu „Moonshine Healing”. Wyborne urozmaicenie płyty i kolejny jaskrawy dowód na to, że Death Denied rzeczywiście czuje ducha południa. Mur beton, że ta mruczanka Tasiora sprawia, że kowbojkom nogi miękną... Jedna z największych ozdób tejże płyty.

Niech was nie zwiedzie tytuł „Ballad of Gerard Butler” - wracamy do solidnej potańcówki i bardziej przewiewnego grania. Zdecydowanie więcej przestrzeni ma Tasior dla swoich przeżartych olejem silnikowym wokaliz. Koleżeński Vincent ściągnął do tego kawałka ziomka Lorghata z łódzkiego Valkenrag. Uprawiający „słowiański” melodyjny death metal skład, przez który basista Death Denied się przewinął. Szybki, konkretny, koncertowy pocisk.

Powoli, małymi kroczkami zbliżamy się do końca. W „Mould” instrumentaliści mają swoje niecałe trzy minuty (brakło ~34 sekund). Można wsłuchać się w pracę wysokooktanowego silnika Death Denied – spieszcie się bo to gatunek na wymarciu, bliski zakazaniu. Niczego sobie temat, płynnie przechodzi w najdłuższy na płycie utwór pt. „Dyin’ Time”. Wersje demo powyższego utworu wraz  z „River of Booze”, znalazły się na demówce.

The air is heavy
I cannot fly
Chained to the ground

Dobrze, że oszlifowano i godnie oprawiono ten diament. Dużo dobra się w nim dzieje, kolekcja tłustych riffów i mocarnych zagrywek, kipi od przejmujących emocji ilustrujących rozpaczliwy tekst w interpretacji Tasiora, który daje popis swoich umiejętności. Z perspektywy czasu należy podkreślić, że Jego potencjał dopiero się wykuwał.

Voltan znany z zdecydowanie innej materii dźwiękowej (brudne, chropowate hammondy) na koniec końca zaskakuje świetlistym, zjawiskowym popisem czystej wirtuozerii.

Bez podlizywania się Transfuze the Booze (2014) choć nie jest najlepszym albumem w dyskografii Łodzian, to wprowadził ich do panteonu polskiej, (małej bo małej… ale jednak) sceny southernowej. Nazwa zespołu od lat jest stawiana obok starszych kolegów z Corruption, Leash Eye i dogorywającego rówieśnika J.D. Overdrive. Zdecydowanie trudno przecenić determinację, posiadanie pomysłu na siebie. Podziwu godne jest konsekwentne realizowanie się w tej niesłusznie, niedocenianej niszy muzyki metalowej, szerzej rockowej.

*Kto wie to wie.

Zobacz galerię zdjęć:

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura