Ignatius Ignatius
102
BLOG

Oswabadzające ozdrowienie: Mystic Festiwal 2022 - Relacja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 1

Dzień pierwszy Mystic Festiwalu, dniem progresywnym przeglądu skandynawskiej piosenki.
 
Po tak intensywnym Warm Up Day, z moich wyborów wynikło, że właściwy dzień pierwszy festiwalu, był dla mnie względnie „najlżejszym” i tematycznie eksplorujący współczesną, progresję metalową. Tego dnia pojawiła się łamiąca wiadomość, że Killing Joke olał fanów, którzy skoro tyle się naczekali to mogą sobie jeszcze poczekać - zespołowi nie zgrał się grafik, woleli zagrać gdzieś indziej, ponoć mają zagrać we wrześniu regularnie biletowany koncert. Na miejscu fanów polecałbym bojkocik i potraktowanie zespołu symetrycznie.

Kvelertak (Park Stage)

Pierwszy dzień zacząłem od norweskich pijaków z Kvelertak – oczywiście pisząc we wstępie o współczesnej progresji metalowej nie miałem na myśli tejże bandy… Chociaż jakby się przyjrzeć ich okładkom to estetycznie… śmiałoby zdobić mogły płyty zespołu z pogranicza rockowej psychodeli i progresji.   

Stylistycznie jest to jednak barwna mieszanka, (przeważnie) norweskojęzyczna, wyjątkowo zapijaczonego rock’n’rolla, black’n’rolla, punk metalu, pop rocka. Cały ten muzyczny gnój zaprawiono tanim wińskiem i piwskiem w przejaskrawiony i pozytywny sposób.

Zespół na tapecie ma Splid (2020), swoją ostatnią i zarazem pierwszą płytę z nowym wokalistą piastującym to miejsce od 2018 roku - Ivarem Nikolaisenem. Jest to sceniczne zwierzę, w swej dekadenckiej pozie jest bardziej Axl Rose’owy niż Axl kiedykolwiek mógłby być… Pod koniec koncertu zachwalał jedno z naszych piw, dopytywał, czy jest Polskie, stwierdził, że nie wie czego w browarni dodają… ale czuję się po nim wprost wspaniale – widać, że mimo młodego wieku, może spokojnie czuć się weteranem w tej materii. Na finał, machał ogromnym proporcem, po czym zaliczył dwukrotny stage diving. Podczas drugiego razu - ktoś (podejrzewam, że mogła to być ustawka), poczęstował Ivara fajką z papierośnicy. Ściema czy nie, dla świadków zdarzenia było to widowiskowe. Intrygująco prezentował się również basista Marvin Nygaard z cynkówkami i basem z tyłu podpisanym Felix.

W pełnym słońcu, mimo konkretnej temperatury, dali niesamowitego czadu, bardzo żywiołowy, dynamiczny gig będący kwintesencją brudnego rock and rolla. Pół setu kręciło się wokół wspomnianej czwartej płyty: zaczęli od otwierającego Splid (2020) „Rogaland” –idealny na rozruch, dobre wrażenie wzmocniono rzewnym, hiciorem „Crack of Doom”, który razem z „Bråtebrann” wytypowano do promowania albumu. Ckliwe przypływy melancholii przemieszane z wybijającą brudną agresją. Szczęśliwie zespół nie zapomniał uwzględnić starszego materiału, dlatego jako trzeci zaproponowano stylistycznie cięższy „Braune Brenn” z albumu Meir (2013). Największe spustoszenie generowały jednak strzały z debiutu z 2010 roku. W środku setu, jak już się gawiedź zdążyła rozruszać, zapodano jeden po drugim: „Blodtørst” i „Ulvetid”. Oba stanowiące black’n’rollową wizytówkę Norwegów.  

Ciekawe spostrzeżenie jednym z najlepszym miejscem, aby zobaczyć występy na Park Stage były te całkiem darmowe... z zewnątrz. Oczywiście ludziska nie omieszkały skorzystać.

Występ ochlaptusów z Kvelertak To z pewnością był jeden z barwniejszych i rozrywkowych występów pierwszego dnia festiwalu.

Pod koniec koncertu pewien jegomość, potknął się, źle stanął, stopa ugrzęzła w uszkodzonej darni… ledwo się po wszystkim pozbierał – wyglądało to groźnie na tyle, że wciąż to mam przed oczami i mam nadzieję, że nie skończyło się to poważną kontuzją.

Po występie Norwegów zrobiłem sobie małe okienko i wróciłem na plac boju dopiero na…

Mastodon (Main Stage)

Masywni progmetalowcy rodem z Atlanty to już zawodowcy znacznie większego i cięższego kalibru. Uznany za jeden z najistotniejszych zespołów metalowych początku XXI wieku.

Perkusista/wokalista Bran Dailor rozbroił mnie wyłamującą się ze wszelkich konwencji ozdobą centralki (uroczy, malutki pudelek najlepiej odzwierciedla stylistykę Mastodon), wokalista\basista Troy Sanders za to drażnił mnie koszulką Killing Joke… pewnie też liczył na ich gig...

Mastodon przytłaczał głębią lejącego się, ponurego monolitycznego brzmienia, początki zespołu zainspirowane sludgem. Klasa sama w sobie psychoaktywne smęcenie na gęsto, w współczesnym progresywnym sosie. Oczywiście z konkretnym wygarem, które w kulminacyjnych punktach rozpędzają się do solidnego średniego tempa.

Mastodon przybył z opasłym (dla niektórych nawet przesadzonym) podwójnym albumem Hushed and Grim (2021). Na żywo materiał nawet się broni ale to może dlatego, że przeplatany urozmaicającymi repertuar kawałkami z różnych lat. Wyraźnie słychać to było, gdy zespół pod koniec seta wcisnął pomiędzy „More Than I Could Chew” a „Gobblers of Dregs” kawałek „Mother Puncher” z obchodzącego dwudziestolecie debiutu.


Koncert był niezwykle spójny tak jak wypracowany przez lata wyjątkowy styl Mastodon. Zapoczątkowany już na wspomnianej wyżej Remission (2002). Miejsce znalazło się również dla reprezentantów młodszego o dwa lata - drugiego krążka, konceptualnego Leviathan (2004), który powstał pod sinym wpływem powieści Hermana Melvilla: Moby Dick albo Wieloryb (1851). Z pyty tej wybrano „Megalodon” oraz pierwszy prawdziwy przebój Mastodon z prawdziwego zdarzenia - „Blood and Thunder”, którym to amerykanie zakończyli swój występ.

Szkoda tylko, że Mastodon grał jeszcze jak było widno, jednak dobra muzyka broni się w każdych warunkach. Każdy z wokalistów odwalał dobrą robotę - dla niewtajemniczonych dużą rolę odgrywa w tej materii perkusista.

Pamiętam jak zespół namieszał medialnie albumem Blood Mountain (2006). Ów trzeci długograj został wyróżniony nominacją do nagrody Grammy. Mastodon przebił się tym samym do metalowego mainstreamu. Z tego przełomowego krążka zagrali „Crystal Skull” i „Bladecatcher”. Z miejsca poddałem się: temu dojmującemu transowi, mieszanki wybuchowej przytłaczającego ciężarem metalu i współczesnej progresji. Uzależniającemu sączeniu się sonicznej psychodeli, drążącej w monolitycznej ścianie tajemnicze ornamenty dźwięków. W tej pozornej monotonni zaklęto wiele cennych muzycznych klejnotów. Cierpliwy słuchacz wyłuskuje z nich bezcenną muzykę.

W oczekiwaniu na gwiazdę wieczoru, nadszedł czas na spontaniczny wybór i padło na zaprawdę, niecodzienne i spektakularne widowisko jakie zgotował:

Heilung (Park Stage).

Jest to międzynarodowa grupa łącząca eksperymentalny folk z muzyką elektroniczną. Znani z wykorzystania fragmentów ich twórczości w serialu Wikingowie (2013-20).
 
Inspiracją stanowią runiczne inskrypcje z epoki brązu. Show stanowiło coś na kształt próby odwzorowania germańskich rytów, była to muzyczna opowieść, etniczny musical. Próba atawistycznej rekonstrukcji pierwotnej muzyki barbarzyńców.  

Heilung podchodzi do sprawy funkcjonalistycznie przedstawiając znaczenie muzyki, rytmu, krzyku, szeptanych szamańskich inkantacji. Rolę tańca wojennego i godowego. W twórczości grupy dostrzega się na każdym kroku dualizm życia i śmierci oraz religijne poszukiwania tego co się dzieje po śmierci.

Występ poprzedziła ceremonia otwarcia. W ciszy i skupieniu odprawiono obrządek, zapalono tajemnicze zioła. Całość odpowiednio nastrajała zarówno zespół jak i publiczność do tego niecodziennego performencu opartego na pogańskich rytuałach.

Oprócz frapującej muzyki opartej na dwóch pierwszych studyjnych albumach: Ofnir (2015) i Futha (2019) – nie ma sensu zagłębiać się w szczegóły poszczególnych części składowych, bowiem zrealizowany program sprawia wrażenie jednolitego, niezwykle spójnego dzieła zrealizowanego w mistrzowski sposób. Równie istotnym elementem jest aspekt wizualny Heilung, niesamowicie wyreżyserowana choreografia, pieczołowicie wykonana charakteryzacja i klimatyczna scenografia. Rozmach potęguje dosłowna armia statystów przebranych za wojowników, którzy grają istotną rolę w inscenizacji. Obok wojów przewijały się tancerki także na scenie było tłoczno, ciągle się coś działo.

Zespół słynie z wykorzystywania bogatego, intrygującego, historycznie odwzorowanego instrumentarium. Współtwórcy Heilung zapewniają, że wykorzystują np. bębny wykonane z końskiej skóry malowane ludzką krwią a nawet ludzkich kości. Przez nieszczęsne nagłośnienie parkowej sceny trudno było jednak stwierdzić, czy słychać było wybijany transowy rytm przez człowieka czy elektroniczne beaty.

Dużo działo się również pod kątem wokalnym np: Kai Uwe Faust operuje mongolskim gardłowym zaśpiewem (chöömej) podobnym do tego jaki stosuje zespół Yat-Kha.

Dzięki ogromowi atrakcji naprawdę można było się zatracić w wrażeniu, bycia świadkiem obyczajów plemienia z czasów przedchrześcijańskiej Europy. To było niezapomniane przeżycie, mam głęboką nadzieję, że jeszcze raz uda mi się to zobaczyć na żywo.

Czas na najlepiej nagłośniony gig całego festiwalu. Headlinera dnia pierwszego.

Opeth (Main Stage)

Szwedzi promują swój ostatni, dwujęzyczny krążek In Cauda Venenum (2019). Album został nagrany w dwóch wersjach: anglojęzycznej oraz po raz pierwszy w rodzimym języku.

Progresja po szwedzku rzeczywiście brzmi uroczo, czuć było ducha lat 70. jednak set oparty o tego typu klimaty, w ostatecznym rozrachunki mógłby być zbyt ryzykowny w warunkach festiwalowych. Toteż postawiono na bezpieczną i jedyną słuszną formułę przekrojowego przedstawienia tego co Opeth ma w zanadrzu najlepszego. Postawiono na konsekwentne serwowanie po jednym utworze z danej płyty. Niestety wyjąwszy początki działalności, nie licząc „Demon of the Fall” z My Arms, Your Hearse (1998).

Mikael Åkerfeldt wokalista i gitarzysta wspominał ostatni występ w Gdańsku, który odbył się dwadzieścia dwa lata temu, kiedy to przyjechali z albumem Still Life (1999) – niestety nic z tej płyty nie zagrali (tym razem, widocznie jest nadzieja na przyszłość). Lider zespołu co chwile w niewymuszony sposób, bez cienia pretensjonalności, zabawiał publiczność konferansjerką. W umiarkowany sposób bez popadania w zbędne dłużyzny za to z inteligentnym poczuciem humoru. W trakcie wspominek pochwalił się znajomością Vadera, Behemotha ale co ciekawe wspomniał też o naszych tytanach progresji – SBB.

Największym showmanem okazał się klawiszowiec Joakim Svalberg, którym miotało niczym łajbę na wzburzonym Bałtyku. 

Wracając do kwestii repertuaru, grali w zasadzie swoisty the best of lat 2001-2019 z malutkim wyjątkiem, pominięcia płyty Watershed (2008). Dzięki temu posmakować można było w twórczości Opeth, śledząc ich ewolucję już dojrzałego, progresywnego stadium. Nie powiem, że był to dynamiczny koncert, jednak o odpowiedniej dramaturgii osnutej aurą tajemniczości. Lżejsze elementy kontrowane były bardziej dosadnym, cięższym brzmieniem jednak zachowaniem poczucia harmonii. Momentami zapędzali się w wręcz jazzujące rejony. Dzięki doskonałemu nagłośnieniu można było sycić się technicznym umiejętnościami i finezją współczesnej twórczości Opeth.

To był jeden z najlepiej przyjętych przez publiczność zespołów tegorocznej edycji festiwalu.
Ludziska sami z własnej inicjatywy, rzeczywiście śpiewała nie wydzierając się. Z drugiej strony część fanów Opeth okazało się sztywniakami (co najmniej jakby wybrali się do opery) niepotrzebnie komentując głośno zachowujących się innych uczestników, którzy nomen omen przyszli na koncert muzyki metalowej.

Szczególnym momentem było zagranie „The Drapery Falls” z Blackwater Park (2001). Po reakcji sądzę, że był to szczególnie wyczekiwany utwór. Jednak prawdziwe czasy wydarzyły się w trakcie następnego utworu: „In My Time of Need” z albumu Damnation (2003). Przez chwilę miałem wrażenie, że Opeth korzysta z eksperymentalnego systemu w 9.1. - tak pięknie fani dookoła mnie wtórowali Mikaelowi. Dawno nie spotkałem się z taką synchronizacją. Niestety po „Sorceress” zagrali ostatni utwór tamtego wieczora – „Deliverance” z albumu o takim samym tytule, który swą premierę miał równe dwadzieścia lat temu. Po oswobodzeniu Opeth opuścił scenę pozostawiając nie tylko mnie z poczuciem niedosytu. Problem polega na tym, że niezależnie jak długo by nie grali i tak byłoby mało. Wszystko, przez to, że cały koncert wypełniony był oniryczną muzyczną magią.

Warto na koniec podkreślić, że Opeth był jedyną gwiazdą wieczoru, która nie bawiła się w przepakowany efektami spektakl (żeby nie było nic nie mam przeciwko dobremu show). Zespół postawił na wrażenia czysto muzyczne i bronił się tym doskonale.

Katatonia (Park Stage)

Mastodon i przede wszystkim Opeth zawiesili bardzo wysoką poprzeczkę i pech chciał, że biedna Katatonia musiała grać po nich... nawet sam Mikael Åkerfeldt pod koniec koncertu Opeth, półżartem półserio uprzedził słuchaczy, że Jonas Renske to jego dobry przyjaciel i mamy dobrze go potraktować.

Podobnie jak Opeth, któremu stażem Katatonia dorównuje (a nawet troszkę przewyższa), zespół konsekwentnie unika swoich death doomowych korzeni. Najstarszym utworem jaki zagrali to „Ghost of the Sun” z Viva Emptiness (2003) czyli szóstej płyty w dyskografii. Wiem, wiem, to tak jakby od Tiamat oczekiwać żeby grali coś z Sumerian Cry (1990), co pewnie zaburzyłoby spójność współczesnego stylu bla bla… ale takie smaczki z lat 90. (choćby na bis) byłby mile widziane przez starych fanów i zdecydowanie ożywiłoby sam koncert.

W niemałym stopniu znów zawiniło nagłośnienie ale mimo wszystko, jak na jednego z pionierów współczesnego doom metalu/atmosferycznego metalu zaczęło się drętwo, żeby nie napisać nudno i strasznie plastikowo. Paradoksalnie późna godzina i znużenie nie pomagało w odbiorze takiego pitu pitu. Chociaż gdzieś od „Forsaker” z Night is a New Day (2009) bywało, że to co reprezentował sobą zespół uznać można było za całkiem słuchalne.

Jak napisałem na wstępie rzeczywiście jedną z największych ofiar fatalnego nagłośnienia parkowej sceny (o największej jeszcze napiszę) była Katatonia. Perkusja Daniela Moilanena była okrutnie przebasowana. Nie było źle ale po takich wrażeniach muzycznych jakie zafundowały zespoły, które grały wcześniej, wypadli słabo. Zbyt syntetyczne, rozmemłane, mainstreamowe (w złym tego słowa znaczeniu). Repertuar Szwedów zdominowany był przez The Great Cold Distance (2006) i to właśnie te utwory dawały jeszcze radę. W przeciwieństwie z otwierającym set „Behind the Blood” z ostatniego krążka.

Może gdyby Katatonia zagrała na innej scenie, w innej kolejności, odbiór byłby inny. Jednak to był najsłabszy występ tamtego wieczora. Gdybym wiedział, że tak będzie, zahaczyłbym o fragment koncertu włoskiego OvO serwującego noise rocka – tam raczej nudno nie było. W ostateczności mogłem zyskać godzinę regenerującego snu.


Ignacy J. Krzemiński




    

Zobacz galerię zdjęć:

Kvelertak
Kvelertak Mastodon Heilung Opeth Katatonia
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (1)

Inne tematy w dziale Kultura