Zanim przejdziemy do właściwej części recenzji pozwolę sobie na mały wstęp. W dobrych przedwojennych czasach Leash Eye powrócił po sześcioletniej przerwie, niczym mityczny feniks z popiołów w odnowionym składzie. Nagrywając fenomenalny album Blues, Brawls & Beaverages (2019), który porwał niejednego miłośnika southernowych dźwięków (i to nie tylko w granicach naszego kraju). Potem nastał dziwny czas, niezrażony Leash Eye kół żelazo póki gorące szybko wydając nie albumowego singla nagranego latem 2020 roku.
Last Call (2020), utwór ten był nieco inaczej wyprodukowany, bardziej ciężki, stonerowy, okadzony w cygarowym dymie. Cudny groove ze (zbyt) schowanymi klawiszami Piotra. W porównaniu do wypasionej produkcji albumu, utwór ten brzmiał jak niepozorne demo. Jednak nie traktowałbym tego kawałka jako odrzut - wszak błyszczy tam solidne gitarowe solo, które nie mogło zostać zmarnowane. „Last Call” śmiało mógł wskoczyć zarówno na Blues, Brawls & Beaverages (2019) jak i najnowszy krążek (optymalizując jej długość). Stanowił on pomost i zapowiedź obrania nieco innej trasy niż poprzednio.
Po kronikarskim uporządkowaniu historii przejdźmy do sedna sprawy. Po czterech trudnych latach, podczas których nie jedna ekipa wyzionęła, ducha Leash Eye niczym desperado przeprowadzają kontratak celebrując XXV-lecie działalności artystycznej wydając Busy Nights Hazy Days (2022).
Piąty album doczekał się godnej oprawy, nareszcie jewel z cudną okładką – z najlepszym jak dotąd obrazkiem zdobiącym wydawnictwo Leash Eye - duże brawa dla Martyny Sekulak za uchwycenie leashajowego ducha.
Nie szata graficzna zdobi muzykę, ta musi bronić się sama, zwłaszcza że poprzeczka została zawieszona skrajnie wysoko. Długo zastanawiałem się, czy Leash Eye udźwignie swój sukces (niestety raczej artystyczny niż komercyjny). Dlatego szczęśliwie zespół postanowił nie wchodzić drugi raz do tej samej rzeki bourbona. Nie jest to tak „przebojowa” płyta i pod tym względem bliżej jej do starszych płyt.
Piąte dzieło jest spójne, pełne efektów wyśmienitej pracy każdego z instrumentalistów (zarówno Łukasz jak i Marcin na dobre wrósł w tkankę zespołu). W każdym utworze słychać i czuć wkładane serce, to jest muzyka szczera i pod każdym względem prawdziwa. Nie znajdziecie tu kalkulacji i wyrachowania. Taka artystyczna niezależność wiele kosztuje muzyków, ale za to niepomiernie na tym zyskuje sztuka przez nich tworzona.
Busy Nights Hazy Days (2022) to dziewięć premierowych równych utworów w których wiele się dzieję, ale żeby to wychwycić nierzadko trzeba się wsłuchiwać. Otwieraczem jest „Betting on One Horse”, typowa dla Leash Eye rozgrzewka, solidne łupanie, od razu słuchać kto wrócił i w jakiej formie. Z południa, powoli wyłania się ponury walec. W uszy rzuca się bardziej chropowata produkcja Mikołaja Kiciaka, gniewne riffy Opatha i mniej eksponowane ale jakże charakterystyczne klawisze Piotra Sikory. Również wokale Łukasza są przytłoczone muzyczną kawalkadą, choć broni się dzielnie przedstawiając przekrój swojego potencjału. Energetyczny dobry start, jak ciągnik Kenworth (a może Western Star?) nabierze tempa to nie ma na niego mocnych.
Ehh jaki beztroski rock and rollowy tytuł „Where the Grass is Green and the Girls are Pretty”.
Tłusty jak dopiero co rzucony na ruszt bekon basowy pasaż Mareckiego, podbity soczystą klawiaturą. Bujający idealnie skrojony szlagier na koncertowy rozruch. Rzewny, niepozbawiony zadziorności refren - jest co podśpiewywać, przy czym się pobawić pod sceną. Perkusista zgotował ciężki bigos… Już na samym początku wyraźnie słychać, że to demokratyczna płyta, nikt z nikim się nie ściga. W środku utworu chwila na wysmakowaną refleksję, która zwiastuje hammondowe solo, przyjemnie drażniące w leashayowym stylu. Jak już jesteśmy w temacie „girls are prettty” to warto - ba należy odnotować gościnny udział dwóch wokalistek w chórkach: Moniki Urlik i Margo Moyry, który w poprzednich dekadach zaprocentowałby na listach przebojów.
Numer trzy na płycie to singiel promujący klipem album pt. „… of the Night”, gdzie również pojawiają się mozolne, ołowiane niczym listopadowe niebo riffy Opatha. Więcej tu przestrzeni i oddechu niż w poprzednich dwóch napakowanych dźwiękami do imentu kawałkach. Ciekawe kontrasty, momenty porywające mieszają się ze stonowanymi, wszystko jednak chwyta za krocza, zwłaszcza pulsujące solo i aromatyczna szczypta melancholii na dwa głosy: męski i żeński. Dużo detali w tle, a to pałker zapoda zdobny patent, Piotr z parapecika sypnie kilka delikatnych melodyjek. Jest w co się wsłuchiwać, jest to jak już wspomniałem kolejny dopieszczony długograj na koncie zespołu. Utwór wyróżnia również bardziej eksponowany żeński pierwiastek, który nie stanowi jeno ozdobnika a integralną część składową.
Czas na punkt szczytowy, a na pewno jeden z najbardziej pamiętliwych momentów całego albumu. „Electric Suns”, to małe arcydzieło, przejmujący riff, podobne tempo jak w „…of the Night”. Jednak jest znacznie ciekawiej za sprawą wyższym zaśpiewom wokalisty, panie w chórkach robią bardziej niż dobrze. Synchronizacja gitara-klawisze potęgują wrażenie tytanicznego ciężaru, które nie zagłusza wspomnianych świetnych, czystych partii wokalnych. Do tego grzechoczące solo gitarowe, Hammond w końcu pokazuje garnitur uzębienia, osłaniany przez szybszy demol perkusisty. Muzyka drogi na dłuższą eskapadę. Zróżnicowania odmówić Leash Eye’owi nie sposób. Jest to najbardziej balladowy fragment albumu a jakże kopie po pysku. A jakby tego było mało wszystko zostało uświetnione zaskakującym popisem klawiszowca. Kwaśna budująca napięcie syntezatorowa miniatura przypominająca o tym, kiedy rock elektroniczny się narodził i chwała, że southernowy zespół jest w stanie odważyć się na takie niekonwencjonalne kroki, zwłaszcza mając tak sina figurę w składzie.
Im dalej - tym lepiej, „Stay Down” zaczyna się leniwie, wybija się dołującym ultratłustym basowym riffem, znów więcej przestrzeni dla subtelnego plumkania. Łukasz szarżuje bawiąc się strunami głosowymi, znów w tle masa detali otulonych bujającymi, ociężałymi riffami. Po raz kolejny delikatność zazębia się z topornością – czyli sprawdzony przepis na to, za co się kocha rock and rolla.
Riff z „No Time To Take It Easy” chodzi za mną od pierwszego odsłuchu i nie daje mi spokoju, skąd go znam… temat z gatunku nieśmiertelnie oczywistych. Bardziej rockowo niż metalowo lata 70 ustępują pola przebojowości ósmej dekadzie XX wieku. Falsety, wręcz uroczo landrynkowe partie gitar... spokojnie, już uspokajam - wszystko to przełamane odpowiednim leashayowym ciężarem. Kolejny odważny powiew świeżości i otwarcie wrót do dalszej eksploracji w przyszłości.
Jak ktoś tęsknił za rozmachem Blues, Brawls & Beaverages (2019) to „Step on It” to jest jakby żywcem wyjęty z tegoż krążka. Kontrolowany chaos, energetyczne, rozedrgane spazmy i fluktuacje partii klawiszowych, nieco żwawsze tempo, wokale na większym wkurwie, idealnie zagęszczone granie i ten nerw, którego powinno być na mój gust więcej. Hammondowe kaskady rządzą i sprawiają, że jest to jeden z najmocniejszych punktów albumu wraz z poczuciem beztroskiego gazu do dechy rodem z Hard Truckin’ Rock (2013).
Kolejnym puszczeniem oka w stronę wiernych fanów jest użycie akronimu jak za dawnych lat. F.D.T.D” to southernowa opowieść, która przeradza się w potańcówkę, że aż ostrogi iskry krzesają. Świetnie zrealizowane brzmienie perkusji, talerze cudnie kołaczą, schowany rytm, na wierzchu gitarowa biesiada riffów. Napakowane, ciężarówkowe rasowe granie, że aż longhorny dokonują samopożarcia.
Marszowy riff na finał tego zacnego płyciwa, mięsiście, intensywnie, w wypracowanym stylu. Skandowane chórki aplikują końską dawkę adrenaliny, testosteronowa jazda jak z reklamy środków na potencję. Znów należy docenić zaangażowanie każdego z instrumentalistów, każdy wnosi wiele cennych smaczków, których moc w środkowym pasażu. Zwłaszcza westernowa partia à la banjo wywołuje uśmiech na twarzy, który nie schodzi aż do ostatnich sekund trwania płyty.
Rozwiewając wszelkie wątpliwości nie przeskoczyli poprzedniczki, trudno przebić tamten rozmach ale cała zabawa polega na tym, że na Busy Nights Hazy Days (2022) wcale nie o fajerwerki chodziło, ani tym bardziej o udowadnianie czegokolwiek. Mimo, a może właśnie dlatego, że nie jest aż tak bombastyczna jak poprzedniczka, pozwala słuchaczowi dłużej przeżuwać tego muzycznego, krwistego Angusa skąpanego w złocistych bourbonach, whisky, słodkim wysokooktanowym paliwie, przetrawionym oleju silnikowym, kwaśnym pocie, zaschniętej krwi, okopconym dławiącymi wyziewami spalin, drapiącym dymie powszednich papierosów i wykwintnych cygar zwiniętych na udach gorących Kubanek.
Leash Eye swoim dorobkiem i stażem już dawno dowiedli, że mogą grać co chcą, zresztą tak naprawdę niczego nikomu nie musieli udowadniać – drogi czytelniku pisząc tę recenzję przypomniałem sobie, że przecież zespoły takie jak Leash Eye od samego początku takie po prostu są. Uosabiają artystyczną wolność, grając ku chwale ciężarówkowym sercom, wykuwając własną tożsamość, nie patrząc czy to jest modne, nie zastanawiając się czy ktoś to kupi. Mnie, który ceni autentyczność i organiczność tego typu klimatów już dawno kupili. Tą płytą rozwiali moje wszelkie obawy o przyszłość zespołu i jakość potencjalnej szóstej płyty – nie mogę się jej doczekać.
Ignacy J. Krzemiński
Inne tematy w dziale Kultura